Zszyty, wykończony i piękny :-) Niestety zdjęcia będą w późniejszym terminie, bo u nas pogoda szaro-bura i deszczowa i brak warunków na pstrykanie w plenerze ;-)
A tym czasem na warsztacie pojawiła się piękna włóczka od Debbie Bliss - Cotton Cashmere w kolorze ecru. Mięciutka i gładka - będzie z niej projekt DROPsowy, mam nadzieję
wtorek, 31 lipca 2007
pesto!!!
Bazylia na balkonie wybujała straszliwie i aż się prosiła, żeby coś z nią zrobić. A nie ma nic lepszego niż makaron z domowym pesto :-) Postanowiłam przy okazji wypróbować przepis z "Kuchni Leonarda Da Vinci", którą delektuję się od jakiegoś czasu. Oryginalna receptura przewiduje następujące proporcje:
60 g świeżych liści bazylii
1/2 szklanki oliwy z oliwek extra virgin
2 łyżki orzeszków piniowych
2 ząbki czosnku, obrane
1/2 szklanki utartego sera parmigiano-reggiano
2 łyżki utartego sera pecorino romano
U mnie wszystko trzeba było pomnożyć x 2,5, bo bazylia się naprawdę udała ;-) Modyfikacje objęły użycie blanszowanych migdałów zamiast orzechów piniowych (z musu, nie mogłam kupić pinii w sklepie, ale bardzo dobrze się sprawdziły) oraz bazylię - moja była odmianą cynamonową. W sumie bardzo dobrze się to zgrało, bo delikatny aromat cynamonu o dziwo nie wadził w pesto, a mnie przypominał cały czas o tym, że w renesansie Włosi dodawali tej przyprawy niemal do wszystkiego.
Przygotowanie było bajecznie proste - wszystko do miksera i miksowałam tak długo, aż masa nabrała niemal kremowej konsystencji. Niestety musiałam użyć tej "barbarzyńskiej" metody, bo nie posiadam moździerza, a z resztą i tak by mi się nie chciało ;-)
Efekt końcowy mnie zadowolił - teraz mam tylko dylemat - czy zjeść od razu, czy zamrozić, aby w długie, ciemne, zimowe dni móc się cieszyć odrobiną słońca zamkniętą w pesto.
poniedziałek, 30 lipca 2007
Ann Demeulemeester
Obserwuję tę projektantkę od paru sezonów. Podoba mi się. Podoba mi się jej konsekwencja - kolekcje są przeważnie czarno-białe, czasem z akcentami w ostrych kolorach. Dużo warstw, mroczne klimaty, punkowa zadziorność (no może fryzury modelkom mogłaby jednak zmienić ;-P). W garniturze od Demeulemeester Marilyn Manson mógłby spokojnie udać się na podwieczorek do Szatana i nie byłoby obciachu ;-)
Tutaj można obejrzeć jej aktualną kolekcję i poprzednie z paru lat.
niedziela, 29 lipca 2007
zamiast niedzielnych medytacji...
Otwieram szwalnię! ;-) Tak, tak, mongolski sweterek został wydziergany i teraz czeka mnie pracowity proces zszywania części i tworzenia całości z fragmentów. Oczywiście nie obyło się bez problemów. Mój pech robótkowy rozciągnął się i na ten ostatni projekt. Zabrakło mi włóczki, a że była to włóczka z odzysku, to nie było szans na dokupienie choćby motka. Do tego zabrakło zaledwie na jakieś 10 cm pleców i plisę wokół dekoltu. Trochę podeliberowałam i ostatecznie postanowiłam, że nic się nie stanie, jak sweterek będzie krótszy, niż przewidywał autor wzoru – okazało się, że to dobre rozwiązanie, jednak wymagało częściowego sprucia i zrobienia na nowo obu części przodu, więc praca się nieco wydłużyła. Miłą niespodzianką okazało się jednak to, że moher wyciąga się straszliwie i po napięciu poszczególnych części swetra okazało się, że ostateczna różnica w długości to jakieś 4-5 cm. Wygląda więc na to, że za parę dni będę się mogła pochwalić nowym, ukończonym projektem.
Każdy nowy projekt to swego rodzaju rytuał, z powtarzalnym rytmem czynności. Ten ustalony „obrządek” wpływa na mnie bardzo kojąco, pomaga porządkować myśli. Najprzyjemniejszy jest chyba pierwszy etap – inspiracja. Inspiracja przychodzi kiedy chce, a zwykle w najmniej oczekiwanych momentach – zdjęcie, widok ciekawie ubranej osoby na ulicy, obraz, a czasem nawet jakiś ciekawy układ kwiatów i liści roślin wywołują w umyśle skojarzenia i zaczyna się galopada pomysłów. Wtedy trzeba zapisywać, rysować, szkicować wszystko, co się da i na czym się da. Etap ten zwykle trwa parę dni i pomysły w końcu zaczynają się plątać. Wtedy następuje kolejny etap – nazwijmy go odsiewaniem ziarna od plew. Siadam, oglądam, co zapisałam i narysowałam i segreguje, szkicuje ostateczny kształt. Pomysły się przesiewają, wszystko zaczyna się klarować, widać, co pasuje do projektu, a co nie. Oczywiście, jeśli spodoba mi się jakiś gotowy wzór, dwa pierwsze etapy odpadają, albo przebiegają w bardzo okrojonym kształcie. Etap trzeci – techniczno-matematyczny. Teraz potrzebne są konkrety – trzeba wybrać odpowiednią włóczkę, podzielić projekt na części, zaprojektować ich wymiary, zrobić próbkę wzoru, przeliczyć wymiary na język oczek i rzędów. To ciekawy etap, ale dość „suchy” – potrzeba cierpliwości i precyzji. No i wreszcie kolejny etap – rzeczywiste „drutowanie” albo „szydełkowanie”. To najdłuższy etap, ciągnie się dniami lub tygodniami, a jeśli mam mało czasu, to i miesiącami. Jest jak codzienna mantra albo odmawianie różańca – oczka przesuwają się z lewej strony na prawą, druty migają jednostajnym rytmem i delikatnie pobrzękują. Czasem nawet nie muszę patrzeć na to co robię. Po 10 minutach zapominam o zmartwieniach, problemach – jestem tylko ja i jednostajny, uspokajający rytm. A czasem, kiedy jakiś wzór szczególnie mi się spodoba, medytacja ustępuje miejsca wyścigowi – „jeszcze 10 minut, jeszcze tylko do północy i kończę pracę” – minuty uciekają, a ja się ociągam, nie chcę odkładać robótki, zanim zupełnie jej nie skończę. Przychodzi ostatecznie taki dzień kiedy przekładam ostatnie oczko i staje twarzą w twarz z górą „szmatek”, dość bezkształtnych, zrolowanych, w niczym nie przypominających swetra. I tu czas na etap kolejny – napinanie. Gruby koc, szpilki, zraszacz do kwiatów i już można zaczynać. Na kocu układam poszczególne części, nadaję im odpowiedni kształt i wymiary, przypinam delikatnie szpilkami, zwilżam i czekam…. Gdy w końcu wyschną, są już „podobne do ludzi” ;-) Czuje się jak ogrodnik, który sekatorem kształtuje wielkie krzewy bukszpanu, przycinając do własnych wyobrażeń wybujałą inwencję Matki Natury.
Ostatni etap to szwalnia – przyznam się bez bicia – nie bardzo go lubię. Nie przepadam za ręcznym szyciem i dosyć się z tym ślamazarzę ;-) Ale jeśli się uda... jeśli się uda to będą jakieś fajne zdjęcia nowego sweterka ;-P
sobota, 28 lipca 2007
Campaea perlata
Zachwyciła mnie jej uroda - blada piękność, delikatna, upudrowana, krucha... Doceńcie ją i wy - ukrywa się tutaj.
piątek, 27 lipca 2007
powrót do przeszłości...
Ostatnio całkiem sporo czasu spędziłam w kilku dużych centrach handlowych oraz wielu mniejszych sklepach. Chciałam odświeżyć garderobę. Marzyły mi się rzeczy oryginalne, ale kobiece. Srogo się zawiodłam. Ubrania dostępne w sklepach, choć trzeba przyznać, w szerokiej palecie kolorów, oscylowały między workowatą aseksualnością a ostentacyjnym "wywalaniem" na wierzch kobiecych walorów ;-) Kroje niemal wszędzie te same. Krawiectwo zwykle na jak najniższym poziomie, co jest zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że większość tzw. "markowych" ciuchów jest szyta na akord w ciemnych i dusznych azjatyckich barakach. W dodatku większość młodych dziewczyn wydaje się nie tylko akceptować ten fakt, ale także brać sobie za punkt honoru to, żeby wyglądać jak wszyscy. Smutne to dość, zwłaszcza, że ja pamiętam jeszcze czasy, kiedy w sklepach w prawdzie nie było prawie nic, ale młodzi ludzie wyżywali się twórczo tworząc własne stroje i nosili się wielce oryginalnie, choć zgrzebnie, z braku właściwych tkanin i dodatków. I poczułam, że kwestia kupienia maszyny do szycia, to już faktycznie tylko kwestia czasu, bo decyzję już podjęłam. Marzą mi się ciuchy jedyne w swoim rodzaju, czerpiące inspirację z dawnej mody. Choćby i tak odjechane, jak niesamowite kreacje Gibbous fashion.
zdjęcie: Gibbous fashion
Ci natchnieni ludzie zbierają po całych Stanach to, co zostało w antykwariatach z wiktoriańskich spódnic, gorsetów, fraków i przerabiają na nostalgiczną, a zarazem zupełnie punkową modę. Ich kreacje wyglądają tak, jakby krawiec stracił rozum w samym środku pracy, ale mają w sobie coś niezwykle uroczego.
Albo czerpiący otwarcie z mody z przełomu stuleci Modern Victorian
zdjęcie: Modern Victorian
Marzą mi się seksowne pończochy ze szwem i inne kobiece szykany takie jak w Stockingirl
zdjęcie: Stockingirl
I klimaty etniczne - azjatyckie, a może coś w stylu zupełnie niesamowitego "American tribal", stylu ubierania się tancerek tańca brzucha z Ameryki. Jednym słowem szaleństwo. Widać, że nadal siedzi we mnie ta mała dziewczynka, która stała przed lustrem w za dużych szpilkach Mamy i śpiewała wraz z Marylą "tak bym chciała damą być..ach, damą być";-P
A moje zakupy? Z centrów handlowych wyszłam z dwiema letnimi bluzeczkami w kolorach neutralnych i o klasycznym kroju, jedna lnianą, jedną z cienkiego płócienka. Kupiłam też koszulową bluzkę całą w motyle, bo podobał mi się ten pomysł. Ale najbardziej zadowolona jestem z tego zakupu:
Mają sześciocentymetrowe, dość wąskie obcasy, ale całkiem nieźle sobie na nich radzę. Klimat retro, jak widać :-)
zdjęcie: Gibbous fashion
Ci natchnieni ludzie zbierają po całych Stanach to, co zostało w antykwariatach z wiktoriańskich spódnic, gorsetów, fraków i przerabiają na nostalgiczną, a zarazem zupełnie punkową modę. Ich kreacje wyglądają tak, jakby krawiec stracił rozum w samym środku pracy, ale mają w sobie coś niezwykle uroczego.
Albo czerpiący otwarcie z mody z przełomu stuleci Modern Victorian
zdjęcie: Modern Victorian
Marzą mi się seksowne pończochy ze szwem i inne kobiece szykany takie jak w Stockingirl
zdjęcie: Stockingirl
I klimaty etniczne - azjatyckie, a może coś w stylu zupełnie niesamowitego "American tribal", stylu ubierania się tancerek tańca brzucha z Ameryki. Jednym słowem szaleństwo. Widać, że nadal siedzi we mnie ta mała dziewczynka, która stała przed lustrem w za dużych szpilkach Mamy i śpiewała wraz z Marylą "tak bym chciała damą być..ach, damą być";-P
A moje zakupy? Z centrów handlowych wyszłam z dwiema letnimi bluzeczkami w kolorach neutralnych i o klasycznym kroju, jedna lnianą, jedną z cienkiego płócienka. Kupiłam też koszulową bluzkę całą w motyle, bo podobał mi się ten pomysł. Ale najbardziej zadowolona jestem z tego zakupu:
Mają sześciocentymetrowe, dość wąskie obcasy, ale całkiem nieźle sobie na nich radzę. Klimat retro, jak widać :-)
środa, 25 lipca 2007
podsłuchane...
Przystanek autobusowy. Autobus się spóźnia. Obok mnie na ławeczce młoda para z trzylatkiem (na oko). Lesio :-) Bystrzacha straszna, choć nie potrafi jeszcze dobrze mówić. Rodzice z tych zaangażowanych - dużo rozmawiają z Lesiem, opowiadają, uczą itd. Tata do Lesia:
- Lesiu, nie wkładaj brudnych paluszków do buzi. Wiesz co będzie jak będziesz wkładał brudne palce do buzi, prawda?
cisza...
- No powiedz Lesiu, co będzie?
Lesio - poważne oczy, ściszony głos:
- Dramat!
Pół przystanku rechotało radośnie do czasu, gdy wreszcie pojawił się autobus ;-P
- Lesiu, nie wkładaj brudnych paluszków do buzi. Wiesz co będzie jak będziesz wkładał brudne palce do buzi, prawda?
cisza...
- No powiedz Lesiu, co będzie?
Lesio - poważne oczy, ściszony głos:
- Dramat!
Pół przystanku rechotało radośnie do czasu, gdy wreszcie pojawił się autobus ;-P
wtorek, 24 lipca 2007
fantastyczne narzędzie!!!
Ta paleta kolorystyczna zdjęcia po lewej stronie została zrobiona przy pomocy fantastycznego gadżetu: "generatora palety kolorystycznej". Wrzucasz zdjęcie, które ci się podoba pod względem kolorystyki, a on je rozkłada na czynniki pierwsze i jeszcze podaje kody poszczególnych kolorów. Można w ten sposób przejąć na swoją stronę jakąś fajną gamę kolorystyczną, zamiast męczyć się samodzielnie, albo rozłożyć na czynniki pierwsze zdjęcie ciekawego wnętrza, wydrukować na kolorowej drukarce i już można lecieć do sklepu, dobierać farby i tapety i na pewno wszystko się ładnie zgra. Można sobie zaprojektować gamę kolorystyczną obrazu, czy innego obiektu artystycznego - możliwości jest mnóstwo. Jestem oczarowana, zwłaszcza, że z wyczuciem koloru u mnie zawsze było kiepsko - mam naturę typowo graficzną ;-)
niedziela, 22 lipca 2007
niedzielne medytacje...
Czytam w "Kuchni Leonarda da Vinci. Sekretnej historii kuchni włoskiej", pióra Dave'a De Witta, w tłumaczeniu Bożeny Jóźwiak (Agata, dzięki za polecenie tego tytułu, jest świetny!):
...W przeciwieństwie do rzekomego indywidualizmu kapitalizmu konsumenckiego, który sprowadza się do presji, żeby dotrzymać kroku innym, indywidualizm renesansu polegał na dążeniu do odrębności. Nie starano się zdobywać tego, co mają wszyscy inni, tylko wejść w posiadanie czegoś, czego nikt jeszcze nie odkrył. Nawet książki, będące jednymi z pierwszych przedmiotów produkowanych mechanicznie, drukowano tak, by sprawiały wrażenie wyjątkowych - na przykład stosując różne oprawy dla egzemplarzy z tego samego wydania.
Chyba dobrze bym się czuła w renesansie... ale pewnie wolałabym wtedy być mężczyzną ;-P
...W przeciwieństwie do rzekomego indywidualizmu kapitalizmu konsumenckiego, który sprowadza się do presji, żeby dotrzymać kroku innym, indywidualizm renesansu polegał na dążeniu do odrębności. Nie starano się zdobywać tego, co mają wszyscy inni, tylko wejść w posiadanie czegoś, czego nikt jeszcze nie odkrył. Nawet książki, będące jednymi z pierwszych przedmiotów produkowanych mechanicznie, drukowano tak, by sprawiały wrażenie wyjątkowych - na przykład stosując różne oprawy dla egzemplarzy z tego samego wydania.
Chyba dobrze bym się czuła w renesansie... ale pewnie wolałabym wtedy być mężczyzną ;-P
sobota, 21 lipca 2007
tradycja spotyka nowoczesność...
Chińskie, klasyczne malarstwo i kaligrafia w zetknięciu z grafiką 3D - mogę patrzeć i patrzeć :-)
piątek, 20 lipca 2007
miłość od pierwszego wejrzenia...
Spotkała mnie na internetowych stronach skandynawskiego czasopisma "drutowego" "DROPS":
Tak mnie trafiło, że jak każdy zakochany nie potrafię powiedzieć, dlaczego właściwie. Może to te guziki, skromne, ale oryginalne wykończenie dekoltu.... Nie wiem, ale za to jestem już pewna, co znajdzie się na moim warsztacie po swetrze "mongolskim" ;-) I wiecie co jest najpiękniejsze - DROPS udostępnia ten wzór za darmo tutaj :-)
Tak mnie trafiło, że jak każdy zakochany nie potrafię powiedzieć, dlaczego właściwie. Może to te guziki, skromne, ale oryginalne wykończenie dekoltu.... Nie wiem, ale za to jestem już pewna, co znajdzie się na moim warsztacie po swetrze "mongolskim" ;-) I wiecie co jest najpiękniejsze - DROPS udostępnia ten wzór za darmo tutaj :-)
czwartek, 19 lipca 2007
mroźny pocałunek moreli...
Przechadzając się po blogach kulinarnych w necie trafiłam na kilka przepisów na lody ze zdjęciami, które spowodowały, że obśliniłam dokładnie monitor. A że ciepło nas nie opuszcza, postanowiłam zaeksperymentować i przygotować własne. Miały być proste do wykonania, zdrowe i nietuczące ;-) To, co znalazłam w sieci nie do końca mnie usatysfakcjonowało, więc skompilowałam co lepsze pomysły obce i własne i wyszły: lody morelowo-kardamonowe z jogurtem :-)
Przepis jest prosty jak drut, potrzebujemy:
600 g bardzo dojrzałych moreli,
100 ml wody,
100 ml miodu akacjowego,
240 g pełnotłustego jogurtu naturalnego (ja użyłam Bałkańskiego)
łyżeczka soku z cytryny
łyżeczka świeżo zmielonego kardamonu
Morele kroimy w kostkę, wkładamy do garnka, dolewamy wody i dodajemy kardamon i dusimy na niedużym ogniu, aż się prawie całkowicie rozpadną (jeśli są dojrzałe, to proces rozpadania trwa zaledwie 5-10 min.)
Studzimy, gdy morele są już tylko ciepłe, dodajemy miodu i soku z cytryny. Po całkowitym schłodzeniu do masy morelowej dodajemy jogurt i miksujemy wszystko mikserem na gładką masę.
Szczęśliwi posiadacze maszyny do robienia lodów uruchamiają ją teraz, a mniej szczęśliwi posiadacze zamrażalnika w lodówce, tacy jak ja, wkładają do niego pojemnik z masą lodową na ok. 7-8 godzin i co godzinę mieszają, żeby się równo zamroziły (nie jest to warunek konieczny, ale świetnie zaspokaja ciekawość przygotowującego ;-P
Po wyjęciu lodów z zamrażalnika, powinno to wyglądać mniej więcej tak:
Stawiamy leżak w cieniu lipy i leżąc na nim delektujemy się kwaskowym smakiem i kardamonowym aromatem.
Uwaga - po dłuższym przebywaniu w zamrażalniku (+24 h), lody mają tendencję do zamarzania na kość, dlatego lepiej przed podaniem wyjąć je i włożyć na kilkanaście minut do lodówki. W sumie dla mnie na atrakcyjność tych lodów składają się ich braki: brak rafinowanego cukru, brak dużej ilości tłuszczu, brak emulgatorów, barwników, etc. ;-) Chyba będę eksperymentować z innymi smakami
Przepis jest prosty jak drut, potrzebujemy:
600 g bardzo dojrzałych moreli,
100 ml wody,
100 ml miodu akacjowego,
240 g pełnotłustego jogurtu naturalnego (ja użyłam Bałkańskiego)
łyżeczka soku z cytryny
łyżeczka świeżo zmielonego kardamonu
Morele kroimy w kostkę, wkładamy do garnka, dolewamy wody i dodajemy kardamon i dusimy na niedużym ogniu, aż się prawie całkowicie rozpadną (jeśli są dojrzałe, to proces rozpadania trwa zaledwie 5-10 min.)
Studzimy, gdy morele są już tylko ciepłe, dodajemy miodu i soku z cytryny. Po całkowitym schłodzeniu do masy morelowej dodajemy jogurt i miksujemy wszystko mikserem na gładką masę.
Szczęśliwi posiadacze maszyny do robienia lodów uruchamiają ją teraz, a mniej szczęśliwi posiadacze zamrażalnika w lodówce, tacy jak ja, wkładają do niego pojemnik z masą lodową na ok. 7-8 godzin i co godzinę mieszają, żeby się równo zamroziły (nie jest to warunek konieczny, ale świetnie zaspokaja ciekawość przygotowującego ;-P
Po wyjęciu lodów z zamrażalnika, powinno to wyglądać mniej więcej tak:
Stawiamy leżak w cieniu lipy i leżąc na nim delektujemy się kwaskowym smakiem i kardamonowym aromatem.
Uwaga - po dłuższym przebywaniu w zamrażalniku (+24 h), lody mają tendencję do zamarzania na kość, dlatego lepiej przed podaniem wyjąć je i włożyć na kilkanaście minut do lodówki. W sumie dla mnie na atrakcyjność tych lodów składają się ich braki: brak rafinowanego cukru, brak dużej ilości tłuszczu, brak emulgatorów, barwników, etc. ;-) Chyba będę eksperymentować z innymi smakami
środa, 18 lipca 2007
uff jak gorąco...
Uprzejmie donoszę, że blog nieczynny z powodu upałów ;-) Trudno myśleć, nawet nocą panują u nas temperatury powyżej 20 stopni. Jedyne, co trzyma mnie teraz przy życiu to mrożona herbata miętowo-melisowa z cytryną.
Aby ją przygotować potrzebujemy:
6 torebek mięty ekspresowej
dużą garść świeżych liści melisy
1 litr wrzątku
1 cytrynę
lód w kostkach
dla tych, co lubią słodycze: miód akacjowy
W dzbanku umieszczamy torebki z miętą i gałązki melisy. Zalewamy wrzątkiem. Pozostawiamy napar w spokoju, aż całkiem wystygnie. Odławiamy torebki i zielsko. Przez sitko wyciskamy do naparu całą cytrynę. Herbatę wstawiamy do zamrażalnika na pół godziny, a następnie przenośmy ją do lodówki. Przed podaniem do szklanki wsypujemy lód i wkładamy gałązkę melisy, zalewamy zimnym naparem - delektujemy się. Napój jest kwaskowy i orzeźwiający. Cytryna dostarcza witaminy C (antyoksydant!), melisa uspokaja, a mięta chłodzi i usprawnia trawienie - czego chcieć więcej? ;-) Jeśli ktoś absolutnie nie znosi niesłodkich napojów, może na etapie zaparzania dodać do wrzątku nieco miodu. Ale moim zdaniem niesłodzona herbatka miętowo-melisowa jest lepsza.
Aby ją przygotować potrzebujemy:
6 torebek mięty ekspresowej
dużą garść świeżych liści melisy
1 litr wrzątku
1 cytrynę
lód w kostkach
dla tych, co lubią słodycze: miód akacjowy
W dzbanku umieszczamy torebki z miętą i gałązki melisy. Zalewamy wrzątkiem. Pozostawiamy napar w spokoju, aż całkiem wystygnie. Odławiamy torebki i zielsko. Przez sitko wyciskamy do naparu całą cytrynę. Herbatę wstawiamy do zamrażalnika na pół godziny, a następnie przenośmy ją do lodówki. Przed podaniem do szklanki wsypujemy lód i wkładamy gałązkę melisy, zalewamy zimnym naparem - delektujemy się. Napój jest kwaskowy i orzeźwiający. Cytryna dostarcza witaminy C (antyoksydant!), melisa uspokaja, a mięta chłodzi i usprawnia trawienie - czego chcieć więcej? ;-) Jeśli ktoś absolutnie nie znosi niesłodkich napojów, może na etapie zaparzania dodać do wrzątku nieco miodu. Ale moim zdaniem niesłodzona herbatka miętowo-melisowa jest lepsza.
wtorek, 17 lipca 2007
w czasie upału koty się nudzą...
...a właściwie strasznie mają ochotę rozpiąć swoje futerka, złożyć w kostkę i schować do szafy aż do jesieni. Skoro jednak nie mogą, szukają najchłodniejszych miejsc, a ja w całym mieszkaniu znajduje dziwaczne kocie dywaniki i obrusiki. Można więc zwisać z łóżka:
uszczelniać ściany na balkonie:
zbiorowo zalegać na szklanym blacie stołu:
Jedynie Mantra wydaje się zachowywać jako taką przytomność umysłu:
A jaki jest mój przepis na przetrwanie upałów?
Szklaneczka martini bianco z lodem i cytryną i nowa róbotka :-P Tym razem ze ślicznego moheru, w kolorze igieł jodłowych. I nie martwcie cię nie robię z niego beretu, tylko sweter o roboczym kryptonimie "mongolski", ponieważ bardzo przypomina mi tradycyjne, mongolskie kaftany. Wzór pochodzi z numeru rosyjskiego czasopisma Вязание ваше хобби z 2004 roku:
Prawda, że ma jakiś taki stepowy, azjatycki klimat? Skończyłam już jeden rękaw i jestem w połowie drugiego. cdn... :-)
uszczelniać ściany na balkonie:
zbiorowo zalegać na szklanym blacie stołu:
Jedynie Mantra wydaje się zachowywać jako taką przytomność umysłu:
A jaki jest mój przepis na przetrwanie upałów?
Szklaneczka martini bianco z lodem i cytryną i nowa róbotka :-P Tym razem ze ślicznego moheru, w kolorze igieł jodłowych. I nie martwcie cię nie robię z niego beretu, tylko sweter o roboczym kryptonimie "mongolski", ponieważ bardzo przypomina mi tradycyjne, mongolskie kaftany. Wzór pochodzi z numeru rosyjskiego czasopisma Вязание ваше хобби z 2004 roku:
Prawda, że ma jakiś taki stepowy, azjatycki klimat? Skończyłam już jeden rękaw i jestem w połowie drugiego. cdn... :-)
poniedziałek, 16 lipca 2007
spóźnione medytacje niedzielne
W niedzielę nie byłam w stanie wykrzesać z siebie absolutnie nic - słońce i woda w łagowskich jeziorach skutecznie pozbawiły mnie energii. Ale mam ładny tekst do medytacji - o stole kuchennym.
Świat zaczyna się przy kuchennym stole. Co by się nie działo, musimy jeść, by żyć.
Płody ziemi przynosi się do domu, przygotowuje i stawia na stole. Tak działo się od momentu stworzenia i będzie dziać się nadal.
Odganiamy od niego kurczaki i psy. Niemowlęta ząbkują na jego rogach. Zdzierają sobie pod nim kolana.
To tu dzieci dowiadują się co to znaczy być człowiekiem. Stwarzamy przy nim mężczyzn, stwarzamy kobiety.
Przy tym stole plotkujemy, wskrzeszamy wrogów i widma kochanków.
Marzenia piją z nami kawę, obejmując ramionami nasze dzieci. Śmieją się z nami z naszej nędznej, walącej się egzystencji gdy po raz kolejny pozbieramy się do kupy przy tym właśnie stole.
Ten stół był domem podczas deszczu, parasolem w słońcu.
Przy tym stole wypowiadano i kończono wojny. To miejsce, w którym można się schować, gdy nadciąga cień grozy. Miejsce do świętowania strasznego zwycięstwa.
Rodziliśmy na nim i przygotowywaliśmy rodziców do pochówku.
Przy nim śpiewaliśmy z radości i smutku. Modliliśmy się o cierpienie i skruchę. Wypowiadaliśmy słowa dziękczynienia.
Być może świat skończy się właśnie przy tym stole, gdy będziemy się śmiać i płakać, przełykając ostatni słodki kęs.
Autorką jest Joy Harjo, a utwór nazywa się Perhaps the World Ends Here i pochodzi z tomiku The Woman Who Fell from the Sky. Niedoskonałe tłumaczenie jest moje ;-)
Świat zaczyna się przy kuchennym stole. Co by się nie działo, musimy jeść, by żyć.
Płody ziemi przynosi się do domu, przygotowuje i stawia na stole. Tak działo się od momentu stworzenia i będzie dziać się nadal.
Odganiamy od niego kurczaki i psy. Niemowlęta ząbkują na jego rogach. Zdzierają sobie pod nim kolana.
To tu dzieci dowiadują się co to znaczy być człowiekiem. Stwarzamy przy nim mężczyzn, stwarzamy kobiety.
Przy tym stole plotkujemy, wskrzeszamy wrogów i widma kochanków.
Marzenia piją z nami kawę, obejmując ramionami nasze dzieci. Śmieją się z nami z naszej nędznej, walącej się egzystencji gdy po raz kolejny pozbieramy się do kupy przy tym właśnie stole.
Ten stół był domem podczas deszczu, parasolem w słońcu.
Przy tym stole wypowiadano i kończono wojny. To miejsce, w którym można się schować, gdy nadciąga cień grozy. Miejsce do świętowania strasznego zwycięstwa.
Rodziliśmy na nim i przygotowywaliśmy rodziców do pochówku.
Przy nim śpiewaliśmy z radości i smutku. Modliliśmy się o cierpienie i skruchę. Wypowiadaliśmy słowa dziękczynienia.
Być może świat skończy się właśnie przy tym stole, gdy będziemy się śmiać i płakać, przełykając ostatni słodki kęs.
Autorką jest Joy Harjo, a utwór nazywa się Perhaps the World Ends Here i pochodzi z tomiku The Woman Who Fell from the Sky. Niedoskonałe tłumaczenie jest moje ;-)
sobota, 14 lipca 2007
przy sobocie, po robocie....
piątek, 13 lipca 2007
dramat w jednym akcie, czyli lenistwo ukarane...
No i po moim jesiennym sweterku. Eksperyment z cięciem przodu się nie udał i to przez moje lenistwo. Wszystko szło całkiem dobrze - zaczęłam wzmacniać jedną stronę szydełkiem
później drugą:
a w końcu dokonałam odważnego cięcia:
Na tym etapie wszystko wyglądało OK, więc zajęłam się wykończeniem - "skrzydełka" powstałe po przecięciu przodu podgięłam pod spód, przyfastrygowałam a wzdłuż brzegu cięcia zrobiłam jeden rządek półsłupkami w charakterze pliski. No i tu właśnie nastąpiła piękna katastrofa - jedna strona przodu wyglądała ładnie, ale druga potwornie się wyciągnęła:
Nie widać problemu? No to zbliżenie:
A wszystko przez moje lenistwo. Sweterek jest w zasadzie cały robiony prawym dżersejem, na środku przodu zrobiłam więc pasek z 4 oczek dżersejem lewym, żeby po przecięciu "skrzydełka" z tych lewych oczek ładnie same się zaginały pod spód. Niestety nie sprawdziłam, że do cięcia nożyczkami potrzebna jest nieparzysta liczba oczek, więc miałam do wyboru: albo zrobić przód jeszcze raz, albo podzielić ten pasek lewych oczek nieproporcjonalnie. Lenistwo wygrało, niestety, o ile pliska złożona z 2,5 oczka lewego ładnie się ułożyła, o tyle pliska złożona z 1,5 oczka okazała się zbyt wąska i tragicznie się naciągnęła :-/ No to teraz kiszka, że tak powiem - nie mam dość zapasowej włóczki, żeby dorobić przód jeszcze raz, a ten przecięty nie nadaje się do sprucia. I tym sposobem jesienny sweterek powędrował do pudełka. Czeka na jakąś ładną brązową włóczkę i może wtedy zrobię z niego dwukolorowy sweter. Z rozpaczy zaczęłam nowy - z pięknego ciemnozielonego moheru o umiarkowanym włosie ;-) A tak poza tym to idę popłakać w kątku ;-)
później drugą:
a w końcu dokonałam odważnego cięcia:
Na tym etapie wszystko wyglądało OK, więc zajęłam się wykończeniem - "skrzydełka" powstałe po przecięciu przodu podgięłam pod spód, przyfastrygowałam a wzdłuż brzegu cięcia zrobiłam jeden rządek półsłupkami w charakterze pliski. No i tu właśnie nastąpiła piękna katastrofa - jedna strona przodu wyglądała ładnie, ale druga potwornie się wyciągnęła:
Nie widać problemu? No to zbliżenie:
A wszystko przez moje lenistwo. Sweterek jest w zasadzie cały robiony prawym dżersejem, na środku przodu zrobiłam więc pasek z 4 oczek dżersejem lewym, żeby po przecięciu "skrzydełka" z tych lewych oczek ładnie same się zaginały pod spód. Niestety nie sprawdziłam, że do cięcia nożyczkami potrzebna jest nieparzysta liczba oczek, więc miałam do wyboru: albo zrobić przód jeszcze raz, albo podzielić ten pasek lewych oczek nieproporcjonalnie. Lenistwo wygrało, niestety, o ile pliska złożona z 2,5 oczka lewego ładnie się ułożyła, o tyle pliska złożona z 1,5 oczka okazała się zbyt wąska i tragicznie się naciągnęła :-/ No to teraz kiszka, że tak powiem - nie mam dość zapasowej włóczki, żeby dorobić przód jeszcze raz, a ten przecięty nie nadaje się do sprucia. I tym sposobem jesienny sweterek powędrował do pudełka. Czeka na jakąś ładną brązową włóczkę i może wtedy zrobię z niego dwukolorowy sweter. Z rozpaczy zaczęłam nowy - z pięknego ciemnozielonego moheru o umiarkowanym włosie ;-) A tak poza tym to idę popłakać w kątku ;-)
czwartek, 12 lipca 2007
wieści z obozu "Apocalyptica"
Pokazało się video do utworu z nowej płyty, która ma się ukazać 14.09.2007. Śpiewa Corey Taylor z Slipknot.
Fajnie, że chłopaki próbują i współdziałają z innymi ludźmi "z branży" - utwór całkiem przyzwoity, ale brakuje mi w nim trochę oryginalności, chyba wolę stare utwory ;-) Na przykład wkręcający się w ucho i niemal popowy duet z Lindą Sundbald:
albo absolutną klasykę:
i może jeszcze jeden z moich ulubionych utworów mało znanego bandu pt. Metallica ;-), który w interpretacji Finów, jeszcze bardziej nostalgiczny i mahonowio-melancholijny się zrobił:
Fajnie, że chłopaki próbują i współdziałają z innymi ludźmi "z branży" - utwór całkiem przyzwoity, ale brakuje mi w nim trochę oryginalności, chyba wolę stare utwory ;-) Na przykład wkręcający się w ucho i niemal popowy duet z Lindą Sundbald:
albo absolutną klasykę:
i może jeszcze jeden z moich ulubionych utworów mało znanego bandu pt. Metallica ;-), który w interpretacji Finów, jeszcze bardziej nostalgiczny i mahonowio-melancholijny się zrobił:
środa, 11 lipca 2007
gra w skojarzenia
Dość często mijam takie graffiti:
Do graffiti jako zjawiska żywię dość ambiwalentne odczucia, bo zwykle są to pstrokate, ludyczne malowidła, zwykłe bohomazy lub wyraz totalnej frustracji autora. Ale to konkretne graffiti mnie fascynuje, jest po prostu piękne. Jednak ilekroć je widzę, przypomina mi się coś, co leży u mnie w szafie i czeka na lepsze czasy. To mianowicie:
To chyba przez te kolory. Wiem, wiem - obsesja postępuje i wszystko zaczyna mi się kojarzyć z włóczkami ;-P To żółto-zielone cudo to podobno 100% wełna i miałam z niej zrobić fajną, wielką, filcowaną torbę na ramię. Chwilowo, nie mam kiedy. Szczerze mówiąc, gdy dziś zajrzałam do swych zapasów włóczkowych, stwierdziłam, że zużyję je pewnie gdzieś w okolicach przejścia na emeryturę. Ale w takim razie trzeba uzupełniać zapasy dalej, w końcu na emeryturze też trzeba coś robić ;-)
A tak ogólnie, to: uszy do góry :-)
Do graffiti jako zjawiska żywię dość ambiwalentne odczucia, bo zwykle są to pstrokate, ludyczne malowidła, zwykłe bohomazy lub wyraz totalnej frustracji autora. Ale to konkretne graffiti mnie fascynuje, jest po prostu piękne. Jednak ilekroć je widzę, przypomina mi się coś, co leży u mnie w szafie i czeka na lepsze czasy. To mianowicie:
To chyba przez te kolory. Wiem, wiem - obsesja postępuje i wszystko zaczyna mi się kojarzyć z włóczkami ;-P To żółto-zielone cudo to podobno 100% wełna i miałam z niej zrobić fajną, wielką, filcowaną torbę na ramię. Chwilowo, nie mam kiedy. Szczerze mówiąc, gdy dziś zajrzałam do swych zapasów włóczkowych, stwierdziłam, że zużyję je pewnie gdzieś w okolicach przejścia na emeryturę. Ale w takim razie trzeba uzupełniać zapasy dalej, w końcu na emeryturze też trzeba coś robić ;-)
A tak ogólnie, to: uszy do góry :-)
wtorek, 10 lipca 2007
dyskretny urok slowfoodowej ogórkowej...
"Chodziła" za mną zupa ogórkowa, ale taka babcina, na prawdziwym bulionie, z domowych, kiszonych ogórków, z kremówką i innymi szykanami. Myślałam, że pochodzi jeszcze długo, bo teraz sezon na małosolne, a nie konkretnie słonawe i mocno kwaśne ogórki. Z odsieczą przybyła moja nieoceniona Mama, która na wzmiankę o ogórkowej zaciągnęła mnie do swojej piwnicy i z jej ciemnych czeluści sprawnie wyłowiła dwa piwniczne widziadła, to znaczy dwa, nieco przykurzone słoiki z kwaszonymi ogórkami, rezydującymi tam od zeszłego sezonu. Komisyjne otwarcie rzeczonych słoików potwierdziło, iż są jędrne i zalatują smakowicie koprem i czosnkiem. Tuląc słoiki do piersi niczym własne niemowlę przybiegłam do domu, zahaczając po drodze o parę sklepów i wczorajszym popołudniem w mojej kuchni wyglądało to tak:
a po godzinie tak:
Pozwoliłam mu sobie jeszcze "pobulbać" przez jakieś 1,5 godziny, a zapach, jaki się rozchodził po domu sprawił, że moje kubki smakowe zaczęły wykonywać skomplikowane, joginistyczne asany ;-) Bulion wyszedł esencjonalny, aromatyczny i taki jak trzeba - dość zdecydowany w smaku, ale taki właśnie najbardziej pasował mi do kwaskowej ogórkowej. Za ten cud powolnego gotowania na małym ogniu odpowiedzialnością obarczam:
1 kg dobrze przerośniętego antrykotu
1 pęczek tzw. "młodej" włoszczyzny
2 spore, opalone nad palnikiem cebule
2 małe ząbki czosnku
ćwiartkę niedużego strączka chili
trzy cienkie plastry imbiru
ziele angielskie
liść laurowy
dwie łyżeczki zakupionej onegdaj w Pradze specjalnej "vegety", która nie zawiera glutamianu sodu, za to sporo suszonych warzyw i ziół oraz sól morską
2 litry przefiltrowanej wody (zważając na jakość miejscowej kranówki - "a must")
Gotowy bulion przecedziłam i po schłodzeniu lekko odtłuszczyłam
Dziś pozostało mi tylko obrać i pokroić w kostkę pół kilograma młodych ziemniaków,
wrzucić je do wrzącego bulionu i ugotować do miękkości. Zetrzeć kwaszone ogórki na tarce (było ich osiem, dość sporych,
poddusić je na maśle,
a później to już tylko: ogórki do zupy, do tego pokrojone w kostkę: marchewka i mięso wyjęte wcześniej z bulionu, odczekać do zawrzenia, pogotować na małym ogniu przez parę minut i dodać śmietany. Tu będzie dygresja - przyznaję, że skrewiłam, już sięgałam w sklepie po kremówkę, gdy bóstwo zabiedzonych modelek podniosło swój obrzydliwy łeb i wysyczało mi do ucha "Dwie minuty w ustach, całe życie na biodrach" i ręka sama tak jakoś posłusznie powędrowała w kierunku pudełeczek oznaczonych procentami poniżej 20... Mimo to, zupa wyszła pyszna, kwaskowa i jedwabista jednocześnie.
Bez koperku, bo akurat w ogórkowej za nim nie przepadam. Pachnie bosko, więc jakby ktoś miał ochotę - zapraszam :-)
a po godzinie tak:
Pozwoliłam mu sobie jeszcze "pobulbać" przez jakieś 1,5 godziny, a zapach, jaki się rozchodził po domu sprawił, że moje kubki smakowe zaczęły wykonywać skomplikowane, joginistyczne asany ;-) Bulion wyszedł esencjonalny, aromatyczny i taki jak trzeba - dość zdecydowany w smaku, ale taki właśnie najbardziej pasował mi do kwaskowej ogórkowej. Za ten cud powolnego gotowania na małym ogniu odpowiedzialnością obarczam:
1 kg dobrze przerośniętego antrykotu
1 pęczek tzw. "młodej" włoszczyzny
2 spore, opalone nad palnikiem cebule
2 małe ząbki czosnku
ćwiartkę niedużego strączka chili
trzy cienkie plastry imbiru
ziele angielskie
liść laurowy
dwie łyżeczki zakupionej onegdaj w Pradze specjalnej "vegety", która nie zawiera glutamianu sodu, za to sporo suszonych warzyw i ziół oraz sól morską
2 litry przefiltrowanej wody (zważając na jakość miejscowej kranówki - "a must")
Gotowy bulion przecedziłam i po schłodzeniu lekko odtłuszczyłam
Dziś pozostało mi tylko obrać i pokroić w kostkę pół kilograma młodych ziemniaków,
wrzucić je do wrzącego bulionu i ugotować do miękkości. Zetrzeć kwaszone ogórki na tarce (było ich osiem, dość sporych,
poddusić je na maśle,
a później to już tylko: ogórki do zupy, do tego pokrojone w kostkę: marchewka i mięso wyjęte wcześniej z bulionu, odczekać do zawrzenia, pogotować na małym ogniu przez parę minut i dodać śmietany. Tu będzie dygresja - przyznaję, że skrewiłam, już sięgałam w sklepie po kremówkę, gdy bóstwo zabiedzonych modelek podniosło swój obrzydliwy łeb i wysyczało mi do ucha "Dwie minuty w ustach, całe życie na biodrach" i ręka sama tak jakoś posłusznie powędrowała w kierunku pudełeczek oznaczonych procentami poniżej 20... Mimo to, zupa wyszła pyszna, kwaskowa i jedwabista jednocześnie.
Bez koperku, bo akurat w ogórkowej za nim nie przepadam. Pachnie bosko, więc jakby ktoś miał ochotę - zapraszam :-)
poniedziałek, 9 lipca 2007
ach, młodym być ;-P
Jednym z minusów przekroczenia trzydziestego roku życia jest to, że człowiek zaczyna się czasem zastanawiać, czy nie jest na coś "za stary". Jest to kwestia, która dwudziestolatkowi nawet nie postanie w głowie, ponieważ powszechnie wiadomo, że ludzie w tym wieku są nieśmiertelni oraz bez skazy ;-) Jednak z głupimi myślami należy walczyć "kulturom i godnościom osobistom" i dlatego mój strój dziś wyglądał tak:
Resztę stanowił czarny sweterek i czarna (a jakże) biżuteria, a dodatkową ozdobę moje białe lico, które po konsekwentnym stosowaniu kremów z SPF 69 coraz bardziej kolorystycznie zbliża się do pięknej twarzy Dity von Teese ;-P Jestem przekonana, że byłam dziś najstarszą gotycką starowinką w Polsce, ale co mi tam ;-)
Resztę stanowił czarny sweterek i czarna (a jakże) biżuteria, a dodatkową ozdobę moje białe lico, które po konsekwentnym stosowaniu kremów z SPF 69 coraz bardziej kolorystycznie zbliża się do pięknej twarzy Dity von Teese ;-P Jestem przekonana, że byłam dziś najstarszą gotycką starowinką w Polsce, ale co mi tam ;-)
niespodzianka z Pascala...
Nareszcie mogę obejrzeć i dotknąć "mój" przewodnik... no dobrze, nie do końca "mój", ale miło zobaczyć także swoje nazwisko pośród tłumaczy. Ego w każdym razie mam przyjemnie rozmasowane ;-) Przewodnik się udał - kolorowy, przejrzysty, niestety na bardzo śliskiej kredzie, więc zdjęcia nieco zniekształcone.
Nie mogę się doczekać następnych...
Nie mogę się doczekać następnych...
niedziela, 8 lipca 2007
niedzielne medytacje...
Jakby zamiast oczu wprawiono odwróconą lunetę, świat oddala się i wszystko, ludzie, drzewa, ulice, maleje ale nic a nic nie traci na wyrazistości, zgęszcza się.
Miałem dawniej takie chwile podczas pisania wierszy, więc znam dystans, bezinteresowną kontemplację, przybranie na siebie "ja", które jest "nie-ja", ale teraz jest tak ciągle i zapytuję siebie co to znaczy, czyżbym wszedł w trwały stan poetycki.
Rzeczy dawniej trudne teraz są łatwe, ale nie czuję silnej potrzeby przekazywania ich na piśmie.
Dopiero teraz jestem zdrów a byłem chory, ponieważ mój czas galopował i udręczał mnie strach przed tym co będzie.
W każdej minucie widowisko świata jest dla mnie na nowo zadziwiające i tak komiczne, że nie mogę zrozumieć jak mogła chcieć temu podołać literatura.
Czując cieleśnie, dotykalnie, każdą minutę, oswajam nieszczęście i nie proszę Boga żeby zechciał je odwrócić, bo dlaczego miałby odwrócić ode mnie jeżeli nie odwraca od innych?
Śniło mi się, że znalazłem się na wąskim progu nad głębią w której widać było poruszające się wielkie morskie ryby. Bałem się, że jeżeli będę patrzeć, spadnę. Więc odwróciłem się, chwyciłem się palcami chropowatości skalnej ściany i powoli posuwając się tyłem do morza wydostałem się na miejsce bezpieczne.
Byłem niecierpliwy i drażniło mnie tracenie czasu na głupstwa, do których zaliczałem sprzątanie i gotowanie. Teraz z uwagą kroję cebulę, wyciskam cytryny, przyrządzam różne gatunki sosów.
Czesław Miłosz, Stan poetycki 1977
sobota, 7 lipca 2007
jesień, ach to ty...
Za oknem wieje i leje, trudno uwierzyć, że to lipiec. A w taką pogodę budzą się demony włóczkowe i żądają ofiary ;-) A więc właśnie zaczęłam pracę nad minimalistycznym sweterkiem zapinanym na zamek, z ciekawym, wyszczuplającym wzorkiem po bokach. Chcę w nim poeksperymentować z dzieleniem przodu przy pomocy nożyczek, ale to jeszcze tajemnica - cdn. ;-)W każdym razie w ciągu dwóch dni zrobiłam cały tył - teraz leży sobie i się napina. Zrobiłam fotki, ale niestety nie oddają do końca piękna tego koloru.
W rzeczywistości to melanż brązów i rdzawych odcieni oraz lekko jakby fioletowawego koloru - generalnie mieszanka idealna na taką pogodę - przywodzi na myśl jesień w lesie - grzybobranie, ciemne "łebki" podgrzybków, karmelowate borowików, rude liście i wrzosy.
A ogólnie to jakoś tak sennie się zrobiło ;-)
W rzeczywistości to melanż brązów i rdzawych odcieni oraz lekko jakby fioletowawego koloru - generalnie mieszanka idealna na taką pogodę - przywodzi na myśl jesień w lesie - grzybobranie, ciemne "łebki" podgrzybków, karmelowate borowików, rude liście i wrzosy.
A ogólnie to jakoś tak sennie się zrobiło ;-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)