wtorek, 27 grudnia 2011

takie cudeńko...


..sobie kupiłam tutaj. Lubię ciężką, dużą, niezbyt wysublimowaną biżuterię, mam wrażenie, że znacznie lepiej do mnie pasuje, niż eleganckie i subtelne ozdoby dla damy. A ten pierścionek kojarzy mi się z jesienią, korale są jakieś takie "jarzębinowe" ;-) Mam zamiar ożywiać nim stonowane, grafitowe lub szare ubrania. A' propos grafitowe - pewnie nie uwierzycie, ale wszystko wskazuje na to, że już niedługo będę mogła przedstawić wam coś co wyszło spod moich robótkowych drutów. Ostatnio mam szczęście do niedokończonych projektów, ale ten (puk, puk - odpukać w niemalowane) chyba jednak doczeka finału. Całość mojego pomysłu i powstaje bez dokładnego projektu, raczej organicznie, więc trudno mi w tej chwili napisać coś konkretniejszego, poza tym, że jest grafitowy, wełniany, dość długi i mam zamiar dla niego odkurzyć swoją wiedzę na temat haftowania (bardzo proste ściegi). Ostatnio oglądałam piękne zdjęcia kobiet z różnych plemion z indyjskiej prowincji Guajarat i mnie natchnęło, żeby swój sweterek ozdobić w sposób nawiązujący do ich strojów. Ale to jeszcze trochę, może przed Nowym Rokiem zdążę.

wtorek, 6 grudnia 2011

szafran, pomarańcze i czarne wiśnie...


Nie, to nie będzie przepis na jakieś smaczne danie z owoców, to opis kolorów mojego nowego stroju do tańca. Nareszcie go skończyłam. Choli, pas i wierzchnia spódnica są uszyte z jednego sari, pantalony z innego sari. Materiał to sztuczny jedwab, dobrej jakości, jest cieniutki, lejący, miękki i pięknie się układa. Dolna spódnica została uszyta z cie, niutkiej bawełny, którą przedtem pofarbowałam. Miała być klasyczną 25-jardowką (czyli spódnicą, której dolna falbana ma obwód 25 m), ale tkanina skurczyła się podczas farbowania i wyszła 20-jardowka.

Wybaczcie słabe światło oraz brak biżuterii i porządnego, scenicznego makijażu, ale mało czasu było na sesję foto ;-)W rzeczywistości kolory są bardziej nasycone i ładniejsze. Nowy strój zadebiutuje w piątek, ponieważ Ouled Nail wystąpi wtedy na III Intergacyjnym Przeglądzie Folkorystycznym (będziemy reprezentować kilka kultur na raz chyba, he, he).



sobota, 3 grudnia 2011

moja sobota wygląda tak...


A co u was na warsztacie?

Zmierzam ku szczęśliwemu (miejmy nadzieję) końcowi przygotowywania nowego kostiumu do tańca. Myślę, że pochwalę się nim w przyszłym tygodniu. Wymyślił mi się też nowy sweterek, ale przy aktualnie wiejących wiatrach zmian nie mam pojęcia, czy i kiedy powstanie.

A i jeszcze się pochwalę - do nowego kostiumu będę miała prześliczne bindi, o takie:


To duże nakleja się na "trzecie oko" na czole, te małe na skroniach. Wygrałam je w konkursie. Koleżanka, która robi te cuda ogłosiła konkurs na swoim profilu facebookowym (można go znaleźć tutaj: Tribal bindi) - na najbardziej odjazdową nazwę na te małe bindi naklejane na skronie. Zwycięzca został wyłoniony w drodze głosowania i wygrała moja propozycja: "naskrońce" ;-)

niedziela, 20 listopada 2011

hurtem

Oooo – dawno mnie tu nie było, ostatnio doba wciąż jest zbyt krótka na to, żeby zrealizować wszystkie plany. Wygrzebuję się z różnych zawodowych dołków, co absorbuje sporo energii. Cały czas walczymy też z chorobą Pulpecji – w piątek byliśmy na kolejnych badaniach i niestety nie było już tak entuzjastycznie, jak ostatnio. Kreatynina spadła dość ładnie z 3,2 na 2,8, ale mocznik wzrósł nieznacznie z 115 na 138 mimo kroplówek. Z tego, co wyczytałam w sieci, to taki wzrost jest normalny i nawet może się mieścić w granicy błędu maszyny testującej krew, ale jednak spodziewaliśmy się jakiejś poprawy. Dostaliśmy nowe lekarstwa i przez następny miesiąc cały czas musimy Pulpecję dręczyć codziennymi kroplówkami.


Kota wygląda cudnie, jest bardzo ożywiona, kontaktowa, bawi się, gada z nami i ma świetny apetyt oraz niestety czuje się na tyle dobrze, że nie chce już współpracować w kwestii kroplówek. Cóż, trzeba zacisnąć zęby i robić swoje – zobaczymy, co będzie za miesiąc. Cieszę się tylko, że mimo dziwnych wyników Pulpecja wydaje się naprawdę korzystać z życia i na pewno nie jest w tej chwili kotem cierpiącym.

Mantra też nam sprawiła trochę niemiłych niespodzianek (problemy gastryczne), ale chyba już opanowaliśmy sytuację. Oto Mania w stanie ekstazy w pustych opakowaniach po Raffaello:


I w pozycji „stara kobieta wysiaduje":


Stach używa ile wlezie, wyżera dziewczynom ich specjalistyczne jedzonko i generalnie rządzi, ale nie wychodzi dobrze na zdjęciach, więc dziś się nie pojawi.

Robótkowo na razie nic się nie dzieje – coś tam pozaczynałam, ale leży odłogiem, bo nie mam czasu, by chwycić druty w dłoń. Gdy nie pracuję i nie walczę z kotami zajmuję się bowiem tym:


To spódnice do tańca brzucha w stylu American Tribal (ATS)uszyte ze ślicznych sari. Te powyżej nie były dla mnie, ale teraz wreszcie zabrałam się za coś dla siebie. I będzie to spore wyzwanie, bo chcę uszyć sobie zupełnie nowy kostium do ATSu, a to oznacza stworzenie:
1. Spódnicy 10-jardówki (to taka spódnica z falban, dolna ma prawie 10 m obwodu)
2. Spódnicy 25-jardówki
3. Pantalonów
4. Choli
5. Pasa
(gdyby ktoś chciał się dowiedzieć bardziej szczegółowo, jak to wygląda, to zapraszam na stronę mojego zespołu)
10-jardówka już gotowa, teraz zmagam się z 25-jardówką – mówię wam, obszycie i przymarszczenie pasa materiału o długości 25 m wymaga sporej dozy cierpliwości ;-P Oczywiście pochwalę się, gdy całość będzie gotowa. Teraz zdradzę tylko, że kostium będzie w odcieniu czarnej wiśni, szafranu i złota.

A – i jeszcze jedno – uległam presji społecznej i pofarbowałam swoje siwulce. Żartuję – presja społeczna na mnie nie działa (choć Smok i niektóre koleżanki z zespołu delikatnie próbowali mnie namówić na farbowanie). Nie potrafiłam wytrzymać tego, że wyglądałam na zaniedbaną. Zniosłabym jakoś, gdyby chodziło tylko o siwo-moje odrosty i ciemne końcówki, ale na linii styku włosów farbowanych indygo z henną i moich naturalnych indygo zaczęło złazić i ostatecznie miałam siwe na długości kilkunastu centymetrów, potem żółtawo-pomarańczowe na długości ok. 1,5 cm i dalej czekoladowo-brązowe. Okropność. I dlatego znów jestem brunetką. Wyciągnęłam jednak wnioski na przyszłość – po prostu, jeśli będę chciała zapuścić swój kolor, trzeba będzie się przemóc i obciąć na krótko. Na razie krótkie włosy nie wchodzą w grę – po prostu mi się nie podobają.

To na koniec jeszcze może trochę ciekawostek robótkowych, żeby nie było, że tylko o sobie plotę. Oto kilka moich niedawnych znalezisk – do oglądania i napawania się.

1. http://folkcostume.blogspot.com/ - świetny blog poświęcony kostiumom ludowym, głównie z Europy i Azji. Bardzo dużo ciekawych zdjęć, schematów i informacji. Niejedno przeniosłabym chętnie do swoich włóczkowych projektów (świetne hafty na przykład). Dobra lektura na długie, zimowe wieczory.
2. http://threads.srithreads.com/ - tu się pewnie Brahdelt ucieszy, bo to coś dla miłośników japonizmów. Blog o japońskich tekstyliach i tradycyjnych technikach farbowania oraz ozdabiania tkanin. Świetne studium minimalizmu, elegancji i wabi sabi – nie mogłam oczu oderwać.
3. http://soulofmaia.blogspot.com/ - piękne zdjęcia, piękna biżuteria, wyjątkowo subtelne zestawienia kolorów i mam ochotę zrobić sobie takie koraliki.
4. I na koniec Ysolda pokazała właśnie proces farbowania włóczek za pomocą indygo – i aż mnie skręca, żeby spróbować – dlaczego życie jest takie krótkie i człowiek nie nadąża z realizacją swoich marzeń i projektów różnych?

PS: Zapomniałam, zimowe wydanie Twist Collective - inspirujące :-)

sobota, 5 listopada 2011

a z Rzymu przywiozłam...

... przeziębienie - dziś spałam ponad 12 godzin i czuję się bardzo marnie - odezwę się, gdy wyłączy mi się tryb zombie - miłego weekendu, korzystajcie z końcówki ciepłej jesieni :-)

czwartek, 27 października 2011

kocie wieści

Nie odzywam się, bo znów mnie tzw. "niedoczas" dorwał. Aktualnie siedzę w PolskimBusie (polecam) i mam wreszcie trochę czasu dla siebie. Zmierzam do W-wy, skąd jutro odlecę do Rzymu na warsztaty taneczne. Niestety postanowiłam podróżować lekko, więc aparat fotograficzny zostawiłam w domu, postanawiając najpiękniejsze wrażenia zapisać w pamięci. Robótkowo coś się dzieje, ale w ślimaczym tempie. Za to z frontu walki z niewydolnością nerek Pulpecji dziś nadeszła świetna wiadomość. Nasza konsekwencja zaprocentowała, kota postanowiła się wziąć w garść i po dwóch tygodniach kroplówek podskórnych, które podobno działają gorzej, niż dożylne, wyniki jednak mocno się poprawiły - mocznik ze 168 na 115 a kreatynina z 5 z kawałkiem na 3,3. Żyłki Pulpecji się podgoiły, łapki porosła krótka jeszcze sierść. Kota jest ożywiona, przymilna mimo codziennego molestowania jej karku igłą, ma apetyt (ale wciąż na mnie krzyczy, że nie daję jej mięsa, jak reszcie). Wetka znów zdziwiona, bo po ostatniej słabej poprawie myślała, że Pulpecja zrobiła już prawie wszystko, co mogła. Znów nabrałam otuchy. Musimy kontynuować kurację kroplówkową, bo te wyniki, mimo że lepsze, nadal są poza normą.

Niestety Mantra ostatnio nam coś niedomaga - sensacje żołądkowe, chyba nietolerancja pokarmowa, szukam po omacku przyczyny. Nie chce za bardzo jeść (ostatnio tylko i wyłącznie "nerkowe" chrupki Pulpecji ;P Dostaliśmy od weta specjalną karmę i zobaczymy, może to pomoże.
Aha - uszyłam nową torbę, bo ta, w której mieści się świat już wydała ostatnie tchnienie. Zdjęcia, jak wrócę z Rzymu.

wtorek, 18 października 2011

Rogalińskie impresje

W niedzielę postanowiliśmy się trochę odstresować i pojechaliśmy na spacer do Rogalina - zimno było, ale pięknie, słonecznie, jesień w najlepszym wydaniu :-) Nawet babie lato widziałam.


W labiryncie, przy pałacu spodobało mi się to drzewo na szczycie "piramidy", które wyglądało jak ponadwymiarowy bonsai.


Słynne dęby to już prawdziwe "zombiaki", niby żywe, a jednak pozorne to życie jakieś.


Lech, Czech i Rus w pełnej krasie.


Dąb z "okienkiem", nadawałby się na domek dla hobbita.


To mój ulubiony fragment rogalińskiej posiadłości - czysta natura bez udziwnień, wszystko rządzi się swoimi prawami.


Nenufary już lekko "podupadłe", jakby powiedział Pawlak ;-)


Podświetlone słońcem liście kasztanów napełniają mnie taką beztroską, dziecięcą, niczym nieuzasadnioną radością :-)


Przed pałacem jesień mieniła się, jak piękna, prawosławna ikona.

niedziela, 16 października 2011

Minimalistyczne inspiracje

Choć w życiu rzadko kieruję się myśleniem magicznym, to ostatnio mam wrażenie, że wisi nade mną jakiś urok – zebrało się w krótkim czasie mnóstwo problemów i trudności – mniejszego i większego kalibru oraz smutków i porażek sporo. Nie inaczej jest w projektach dziewiarskich.

Pamiętacie tę cudną niebieską angorę, z której chciałam zrobić sweter-owijaczek? Udało mi się wydziergać cały korpus, co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, że ostatnio trudno mi wykroić wolny czas na cokolwiek. Ubrałam, upięłam i...klapa, kompletna klapa – za dużo tego jakoś, za luźne, workowate, kompletnie się na mnie nie układało. Nie pozostało mi nic innego, jak delikatnie spruć całość, żeby nie naruszyć struktury włóczki i szukać innego pomysłu.

Nadal chcę coś otulającego i dającego poczucie bezpieczeństwa, ukrycia w konie z miękkości i ciepła. Coraz bardziej skłaniam się też w kierunku minimalizmu, swetrów o ciekawych formach, ale raczej prostych. Znalazłam całkiem sporo inspiracji.

Sklep Inhabit na przykład, warto się przyjrzeć ich ofercie dzianinowej.


Bardzo podoba mi się pomysł wielkiego, miękkiego golfa Eileen Fischer i niewykluczone, że moja angora zamieni się w coś podobnego.


I jeszcze niezwykle ciekawe projekty z New Form Perspective Studio – niecodzienne formy, nieszablonowe spojrzenie na dzianinę, przytulny i elegancki minimalizm. A cudo pokazane na filmie będę sobie musiała zrobić koniecznie.

NA8 Sleeve Shrug Transformation from N:F:P on Vimeo.


I dzianinowa zagwozdka z Anthropologie – jak powstał ten sweter, jaką ma formę przed zeszyciem? (tył można zobaczyć po kliknięciu na link do Anthro) Kombinuję i kombinuję, ale jeszcze chyba do końca nie wykombinowałam, a forma bardzo ciekawa.


A na deser interesująca metoda wyrabiania rękawów – coś w rodzaju obrazkowej instrukcji obsługi tutaj. Mam ochotę spróbować – tylko kiedy? Na emeryturze chyba ;-P

sobota, 15 października 2011

wieści z frontu

Byliśmy z Pulpecją na badaniach w piątek - wyniki się polepszyły, ale nie tak spektakularnie, jak poprzednio, tylko o jakieś 10% - to wciąż oznacza, że poziom mocznika i kreatyniny jest jakieś 2,5 raza powyżej normy. Wprawdzie Pulepcja od poprzedniego badania miała tylko 5 kroplówek, w tym jedną, która nie weszła w żyły (okazało się, ze wenflon był źle założony) i jedną niepełną (wenflon się zatkał), ale weci są bardzo ostrożni w robieniu nam nadziei. Być może zbliżamy się do poziomu, którego zmienić się już nie da, a w tedy po prostu trzeba będzie Pulpecję objąć czymś na kształt opieki paliatywnej, bo prędzej czy później choroba upomni się o swoje. Kolejny minus - małe żyłki Pulpecji miały już dość męczenia igłami i nie chcą współpracować. Są kruche i łatwo pękają, wymęczyliśmy jej już wszystkie łapki i po dość traumatycznej próbie ponownego wkłucia nowego wenflonu w piątek, odpuściliśmy - w końcu stres też źle się odbija na kotach nerkowych. Przez następne dwa tygodnie będzie dostawać tylko kroplówki podskórne, które niestety działają słabiej niż dożylne. Staram się myśleć pozytywnie, tym bardziej, że kota jest w dobrej kondycji, ma apetyt, bawi się z pozostałymi futrzakami, a nawet je wylizuje. Postanowiłam robić swoje, a panikę zostawię sobie na gorsze czasy. Pulpecja wygląda przekomicznie, jak pudel wystawowy, ma wygolone łapki to tu, to tam (jej sierść jest tak gęsta, że bez golenia nie sposób było zobaczyć skórę). Jakieś foty pacjentki postaram się wrzucić jutro.

poniedziałek, 10 października 2011

smutki, czyli czasem los przynosi nam zepsutą czekoladkę


Nie odzywam się, bo ostatnio niestety żyję od poranka do poranka i tygodnie mijają mi jak w złym śnie. W czwartek dwa tygodnie temu nasza Pulpecja zrobiła się jakaś niemrawa i poczułam nieciekawy zapach z jej pyszczka, zaczęła się też jakby ślinić. Miała jednak apetyt, nie spała nadmiernie dużo, więc pomyślałam, że jednak wiek zrobił swoje i zęby do remontu (niedawno przechodziliśmy to ze Staśkiem). Zawieźliśmy kocicę do weterynarza, poprosiliśmy przy okazji o badanie krwi, żeby zobaczyć, czy można ją spokojnie dać pod narkozę i wyniki nas zdruzgotały.

Okazało się, że Pulpecja ma ostrą niewydolność nerek (lub co gorzej przewlekłą), a wyniki były dramatyczne. Poziom mocznika powyżej 300 mg/dl (nie wiemy dokładnie ile, bo skończyła się skala maszyny do badania krwi), przy normie ok. 70 mg/dl, poziom kreatyniny prawie 9 mg/dl przy normie niecałych 2 mg/dl. Generalnie okazało się, że kotom z takimi wynikami daje się jakieś 2 tygodnie życia. Oczywiście przepłakałam cały dzień, bo to był absolutnie niespodziewany rezultat. Trzymała nas jednak ze Smokiem myśl, że wet bardzo był zdziwiony, iż Pulpecja w zasadzie do czwartku nie miała żadnych objawów – koty z przewlekłą niewydolnością nerek nie jedzą, bo mają nadżerki w pyszczku (efekt zatrucia organizmu mocznikiem), chudną mocno, mają brzydką sierść, są ospałe itd. A nasza Pulepcja bynajmniej nie miała zamiaru chudnąć, sierść ma pluszową jak zawsze, apetyt do czwartku też dopisywał. Oczywiście postanowiliśmy się nie poddawać i przystąpiliśmy do akcji ratunkowej – antybiotyki dwa razy dziennie, leki + przez parę pierwszych dni dwie kroplówki dożylne dziennie, które podawaliśmy sami przez wenflon założony przez weta, żeby nie stresować kota ciągłym taszczeniem do gabinetu. Udało mi się jakoś opanować panikę i w miarę sprawnie nam to szło, zwłaszcza od czasu, gdy pożyczyliśmy klatkę do wyłapywania kotów i psów i mogliśmy Pulpecję w niej zamknąć na czas podawania kroplówki (klatka zajmuje pól dużego pokoju, bo udało się nam pożyczyć tylko taką naprawdę dużą, bernardyn by się w niej zmieścił). Taka kroplówka trwa ok. 4 godzin i naprawdę trudno przekonać kota, żeby usiedział przez ten czas w jednym miejscu. W klatce Pulpecję udało się nam opanować, chociaż często wymaga obserwacji non stop, ponieważ kroplówka przestaje kapać, jeśli kot nieodpowiednio się ułoży.

Po kilku dniach zbadaliśmy krew ponownie – wyniki znacznie się poprawiły, spadły o ok. 40%, ale oczywiście były nadal bardzo złe. Teraz wciąż podajemy jej antybiotyk, kocica jest na specjalnej diecie (której oczywiście nie akceptuje, więc muszę pilnować, żeby nie włamywała się do misek pozostałych kotów) i dostaje kroplówkę raz dziennie. W dodatku Pulpecja jest trudną pacjentką, bo choć wyjątkowo cierpliwa i grzeczna u weta, to ma strasznie gęstą sierść, siny odcień skóry i kruche, drobne żyły, co znacznie utrudnia zakładanie kolejnych wenflonów. Właśnie w sobotę się nie udało, choć wyglądało na to, że wszystko działa, jak trzeba i zamiast nakapać kotu do żył, władowaliśmy kroplówkę pod skórę. Wchłonęła się, ale zabrało to cały dzień i dziś znów czekała nas wizyta u weta na wymianę wenflonu.

Spędzam więc dni próbując wygospodarować czas na pracę i normalne życie między tym szpitalem zwierzęcym. Dodatkowo Mantra uznała, że to świetny czas na złapanie niestrawności i dostała potwornej biegunki, a później, z powodu zaburzeń w gospodarce elektrolitowej, w konsekwencji ataku padaczki :-/

Nie mam więc za bardzo głowy ani czasu na dzierganie. Ale się nie poddajemy. Jest już lepiej, zaczynamy się też jakoś przyzwyczajać do nowego trybu życia, więc niewykluczone, że w tym tygodniu uda mi się wyprodukować tu jakiś post merytoryczny o dzierganiu zamiast lamentów :-)
PS: Kolejne badanie krwi Pulpecji w piątek – trzymajcie kciuki, proszę.
PS2: A na zdjęciu jest Pulpecja w przeddzień pierwszej wizyty u weta, zanim się zorientowaliśmy, jak bardzo jest źle – zwiedzała sobie łazienkę i była zafascynowana mokrym prysznicem ;-)

sobota, 24 września 2011

Robótkowe życie to też sztuka kompromisów

Nowy wygląd Herbimanii chyba się już ustabilizował i mam nadzieję, że się wam podoba, a przynajmniej, że nie cierpicie wchodząc tutaj ;-P

Nie odzywam się ostatnio, bo znów przywaliła mnie praca i inne obowiązki i nie miałam za bardzo czasu, żeby dziergać cokolwiek. Co nie znaczy, że kompletnie nic się nie dzieje. Wprawdzie Aidez odpłynął na dalszy plan, bo skomplikowane warkocze i wzory aranowe to nie jest coś, co człowiek może dziergać „na szybko” i bez zastanowienia, kiedy akurat ma 15-20 minut swobody. Z tego względu postanowiłam wrzucić na druty taką robótkę, przy której nie trzeba zbyt dużo myśleć. Przy okazji oczywiście chciałam też zutylizować część swoich robótkowych zapasów. Wybór padł na włóczkę, która niezwykle mi się podoba, a niejasnych dla mnie powodów przeleżała na górnej półce szafy przynajmniej z 8 lat.


Kupiłam ją kiedyś w Pradze, w moim ulubionym sklepiku MarLen. Ma cudowny kolor i równie boski skład – wełna z angorą – jest tak mięciutka i przytulaśna, że człowiek od razu ma się ochotę nią owinąć, wtulić się w nią i trwać w tym błogostanie. Niestety mam jej tylko ok. 400 g, ale wydaje się, że jest bardzo wydajna, więc mam nadzieję, że projekt się uda. Skoro włóczka milutka, to dziergadełko miało być takie do owinięcia się. Od pewnego czasu przyglądałam się sweterkowi z dość archiwalnego, o ile pamiętam, numeru Tendances Phildara. Wygląda tak:


Coś mi jednak nie do końca pasowało w górnej części. Za to spodobał mi się bardzo Billy Cardi - wprawdzie autorka uszyła go po prostu z materiału dzianinowego (zajrzyjcie tam, bardzo fajny tutorial), ale bardzo łatwo było dokonać adaptacji do potrzeb „drutowych”. Podoba mi się to, że można go przepasać paskiem i nosić w stanie „otwartym” lub spiąć coś w rodzaju kołnierzyka pod szyją i poczuć to cudowne ciepło angory. Dokonałam więc niezbędnych przeróbek w oryginalnym wzorze Phildara i zaczęłam dziergać – jak widać na razie nieśmiało, ale idę do przodu. Mam nadzieję, że wkrótce będę się mogła pochwalić efektami.

Poza tym oglądam sobie różne jesienne propozycje i ostatnio spodobały mi się dwa sweterki z domu handlowego Talbots - o takie:



Proste, eleganckie i funkcjonalne. I znów chyba zaczęła mnie urzekać szarość i srebro.

sobota, 17 września 2011

reorganizacja

Zmieniam wygląd bloga i eksperymentuję z różnymi wzorami, więc przez jakiś czas Herbimania może wyglądać dość dziwnie, wybaczcie ;-)

poniedziałek, 5 września 2011

Granatowy koniec lata


Lato przypomniało sobie chyba, że ma do wyrobienia normę ciepła – w każdym razie u nas ostatnio upały jakby rodem z przełomu lipca i sierpnia. Dlatego zdjęcia gotowego granatowego sweterka postanowiliśmy zrobić późnym popołudniem. To był błąd – po pierwsze światło było nienajlepsze i aparat głupiał nam przy grze świateł i cieni, po drugie komary niemal zżarły nas żywcem. Ale udało się coś tam w końcu sfocić.





włóczka: bawełna z odzysku
druty: 7
zużycie: niecałe 300 g
wzór: Moda de Tejer 04/2007
czas: 26.08. – 03.09. – 9 dni
modyfikacje: Odpuściłam sobie kolorowe rękawy, choć są ciekawe, ale nie miałam odpowiednich włóczek w innych kolorach.


Sweterek jest bardzo milutki, ale dziania potwornie się rozciąga i obawiam się nieco, że po którymś praniu całość może stracić fason. Jednak włóczka była tak tania, a całość wydziergałam tak szybko, że nie będzie mi żal.


A tutaj widać już dość wyraźnie atak przerażających, siwych odrostów - ale jestem twarda ;-) Widać też jakąś kretyńską minę, ale mam nadzieję, że mi wybaczycie ;-)

W głowie mam lekki mętlik, bo powróciło moje „drutowe mojo” i mam ochotę zacząć przynajmniej 4 projekty na raz. Posiedzę trochę z boku, poczekam, aż mój umysł skończy się spierać sam ze sobą i potem opowiem wam, jaki będzie wynik tej dyskusji.

niedziela, 4 września 2011

Odds and ends and pesto

Dzięki waszym mądrym poradom, a zwłaszcza radzie CU@5, żeby sprawdzić, jak inni robili Aideza na Raverly, dowiedziałam się, że po pierwsze jest szansa na to, że moja włóczka z zapasów starczy na zrobienie Aideza (juhu!), a po drugie zobaczyłam tę modyfikację i już wiem, że też ją muszę mieć, po prostu muszę – jest jak dziewiarska wersja The Book of Kells. Fantastyczna. Wszystko wskazuje więc na to, że jesień upłynie mi pod znakiem warkoczy i celtyckich klimatów ;-)

Poza tym dziewiarsko zainspirował mnie projekt Pugnant marki Wunderkind. Poklikajcie sobie, żeby zobaczyć kolejne obrazki – włóczkę w tym projekcie potraktowano bardzo rzeźbiarsko. Przypomina niemal jakąś nowoczesną konstrukcję architektoniczną. Bardzo ciekawy pomysł i przykład dogłębnego zrozumienia i wykorzystania właściwości włóczki.

Na moim lokalnym froncie dziewiarskim chwilowa przerwa – skończyłam granatowy sweterek – być może uda się nam dziś nawet jakieś fotki strzelić i wkrótce się nim pochwalę. A wczoraj wyżywałam się w kuchni i jednym z moich „wytworów” stało się majerankowe pesto. Przepis wzięłam z bardzo interesującej skądinąd strony tigress in a pickle (świetne przepisy na marynaty, zaprawy i itp. w szerokim tego słowa znaczeniu, ma także swoją słodką wersję: tigress in a jam).


Majerankowe pesto jest zaskakujące – nie wychodzi dobrze na zdjęciach, za to świetnie wchodzi do mojego brzucha, na tostach, z makaronem, ze wszystkim praktycznie. Samo w sobie jest wegańskim przysmakiem – świeży majeranek jest tak intensywny, że tradycyjny dla pesto dodatek parmezanu lub pecorino staje się zbędny. Pesto jest aromatyczne, z lekko gorzkawą i pikantną nutą świeżego majeranku. Uwaga – jeśli ktoś się zapędzi tak jak ja i zje za dużo sote, to może zacząć dziwne ciepło w żołądku (olejki aromatyczne z majeranku robią swoje).

Wprowadziłam kilka modyfikacji do oryginalnego przepisu – zamiast orzechów włoskich czy pinii użyłam laskowych (po prostu nie miałam innych w domu) i odpuściłam całkowicie dodatek soli, ponieważ moim zdaniem było jej dostatecznie dużo w kaparach. A tu przepis po polsku:

1/2 szklanki listków i kwiatostanów świeżego majeranku obranych z gałązek
Szklanka posiekanej natki pietruszki
3 łyżki kaparów z zalewy
1 mała kromka chleba z okrojoną skórką, podarta na kawałki
3 łyżki octu z czerwonego wina
1/2 szklanki orzechów laskowych zmielonych
1 duży ząbek czosnku
½ szklanki oliwy z oliwek extra vergine

Wszystkie składniki oprócz oliwy miksujemy, gdy utworzą już masę o grudkowatej strukturze, małym strumyczkiem dolewać oliwę, aż uzyskamy odpowiednią konsystencję. Pesto nie powinno być zbyt gładkie i jednolite. Wychodzi z tego jakaś szklanka gotowego produktu. Można trzymać w lodówce, albo zamrozić, ale u mnie nie zdążyło zbyt długo postać. Jutro zmierzam wprost na ryneczek, na stoisko, gdzie mają świeży majeranek w pęczkach i zakupię nowy zapas, może nawet coś się uchowa na zimowe czasy? ;-)

czwartek, 1 września 2011

Nadal drążę kwestię Aideza ;-)

Bardzo dziękuję za wszystkie rady i wskazówki dotyczące włóczki na Aideza - jesteście naprawdę niezastąpione :-))) Przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie, gdy okazało się, że sporo osób ma już Aideza za sobą, że tak powiem - czy mogłybyście zdradzić, ile faktycznie włóczki zużyłyście (i podać rozmiar swetra dla orientacji)? Na stronie Berroco sugerują, że na Aideza w rozmiarze M potrzeba ok. 1 kg włóczki, ale teoria teorią, a w praktyce zdarzało mi się dziergać swetry znacznie poniżej wyznaczonych limitów. Pytam nie bez kozery, ponieważ w swoich zapasach znalazłam śliczną, jasnopopielatą wełnę, tak mniej więcej na druty nr 6-6,5, na oko w sam raz do robienia warkoczy itp., ale mam jej dokładnie 717 g, czyli znacznie mniej niż sugeruje Berroco i się zastanawiam, czy jest sens ryzykować. Wiem, że włóczka włóczce nierówna, ale jeśli większość zezna, że zużyła mniej, to jest nadzieja dla mnie ;-)

środa, 31 sierpnia 2011

Jesień wsunęła już swój żółty pantofelek w drzwi...


Niestety, właśnie taki listek znalazłam dziś na trawniku przed domem. Lato już odchodzi, nadchodzi czas chłodu i deszczu, ale i wspaniałych kolorów, no i czas swetrów (!!!), więc może nie ma się co smucić ;-)
Dziękuję wszystkim za porady w kwestii mojego Graala - znalazłam jeszcze taką włóczkę z Yarn Art - Merino Bulky, a konkretnie bardzo podoba mi się ta popielata i fioletowa. Wprawdzie ma sporo akrylu, ale zachęcającą cenę i jeśli porównać jej parametry z tą, zalecaną dla Aidez, to widać, że jest bardzo podobna. I teraz mam zagwozdkę, czy ją kupić. Chyba najpierw odkurzę jeszcze jakiegoś "pułkownika" i zrobię inny projekt.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Szukam swojego Św. Graala ;-)

Tak sobie pomyślałam, że odwołam się do mądrości zbiorowej, bo przecież w większości mojego bloga odwiedzają doświadczone dziewiarki i na pewno coś fajnego wymyślą. Zakochałam się we wzorze Aidez z Berroco. Mam słabość do aranowych wzorów, warkoczy wszelakich itd. Świetnie się je nosi, są niezastąpione zwłaszcza zimą i w wietrzną pogodę, a poza tym po prostu lubię się tak bawić włóczką. Aidez wygląda na sweterek, w którym mogłabym mieszkać na przełomie lata i jesieni oraz wiosny i lata, tak jak zimą nie wychodzę prawie ze śliwkowego i surduta.

Szybkie sprawdzenie moich zapasów pozostawiło mnie z pustymi rękoma - wprawdzie mam dwie włóczki, które idealnie by się nadawały na Aideza pod względem koloru, grubości i struktury, ale niestety jest ich zbyt mało. Wygląda na to, że jednak złamię swoją nową zasadę i kupię coś nowego. I tutaj następuje moment odwołania do mądrości zbiorowej.

Czy możecie polecić jakąś włóczkę, która spełniałaby poniższe założenia?

- ma się nadawać do aranowych wzorów (czyli powinna być na tyle mięsista i mocno skręcona, żeby udziergane z niej tego typu wzory były odpowiednio trójwymiarowe)
- ma mieć grubość na druty w rozmiarze 5,5-7
- powinna raczej składać się z naturalnych włókien (albo mieć ich przynajmniej z 50%)
- powinna mieć ciekawy wybór kolorów (a przynajmniej odcienie szarości, neutralne i niebieskie)
- i żeby nie kosztowała majątku, bo muszę tego kupić kilogram ;-)

Za wszelkie porady i wskazówki z góry podejmuję pod kolana i bardzo dziękuję :-)

niedziela, 28 sierpnia 2011

Niedziela na luzie


Dziergam, powinnam zrobić mnóstwo rzeczy, których nie zdążyłam załatwić w tygodniu, ale postanowiłam wrzucić trochę na luz. Dziergam więc z kolejnej włóczki od dłuższego czasu zalegającej w moich zapasach. Miła bawełna w kolorze atramentu, z białymi drobniutkimi fragmentami, które oparły się farbowaniu. Wyszła z niej mocno elastyczna dzianina, w sam raz na sweterek noszony w czasie "babiego lata". Projekt jest z tych większych, więc na rezultat końcowy musicie trochę poczekać. Poza tym ewidentnie zaczęłam jakąś "niebieską fazę", zaczynam powoli odchodzić od ulubionych do niedawna turkusów na rzecz marynarskich granatów i ciemnych niebieskości. W dodatku okazuje się, że moja zimna uroda zyskuje na takich zestawieniach (jak sobie pomyślę, o latach strawionych na noszeniu brązów, zgniłych zieleni i rudości na włosach, to aż się otrząsam - akceptowanie rzeczy takimi, jakie są, ma swoje dobre strony jednak :-) A'propos włosów - jestem twarda, siwe odrosty coraz dłuższe, a ja coraz bardziej ciekawa, jak będę wyglądać w naturalnym kolorze.
Koty z satysfakcją przyjęły nagłe ochłodzenie i dziś cały dzień się czulą i ucinają sobie małe, wspólne drzemki. Tylko Mantra dzielnie asystuje mi we wszystkim (dosłownie - kiedy poszłam po porannym treningu pod prysznic i zapomniałam domknąć drzwi do łazienki, Mantra oczywiście podążyła za mną i prawie cały czas stała na dwóch łapkach wyprostowana i rozpłaszczona po drugiej stronie szyby, wpatrując się we mnie z napięciem. Chyba myślała, że oszalałam, żeby się tak pchać pod wodę ;-P




wtorek, 23 sierpnia 2011

Malowanie dziergadełek, czyli Vogue Kinitting ma niezłe pomysły

Farbowanie włóczek to żadna nowość, ale malowanie ręcznie udzierganych dzianin na wzór malunków na jedwabiu na przykład, to już dla mnie całkiem inna, nowa bajka. Pomysł ten przedstawia Vogue Knitting w jesiennym wydaniu - tutaj można to zobaczyć w szczegółach. Przyznam, że choć kolory i wzory niezbyt przypadły mi do gustu, to sam pomysł mnie zaintrygował. Jeśli ktoś pożyczy mi jakieś dodatkowe życie, albo choć pół, to może kiedyś uda mi się znaleźć czas, by tego spróbować ;-) Wrzucam na bloga, bo może kogoś zainspiruje.

piątek, 19 sierpnia 2011

Malinowe kokony, czyli przygody w Krainie Filcowania

Na wstępnie dziękuję wszystkim za porady w kwestii mojego zeszłosobotniego opadu szczęki. Rzeczywiście mój Zephir chyba się do tego nie nadaje. W porywie szaleństwa oglądałam nawet Kid-Silk DROPSA, zwłaszcza ten w cudnym odcieniu fioletu, ale w porę sobie przypomniałam, że jednym z moich „minimalistycznych” postanowień było powstrzymanie się od kupowania nowych włóczek, dopóki nie zużyję zapasów i zrezygnowałam. Co chyba było mądrym posunięciem, ponieważ po paru dniach przypomniało mi się, że mam jeszcze "zabunkrowany" taki turecki Kid Mohair, kupiony kiedyś z zamysłem zrobienia zwiewnego, koronkowego kimona inspirowanego kwitnącymi, japońskimi wiśniami. Projekt chyba nie doczeka się realizacji, poza tym nakupiłam tyle włóczki, że pewnie starczy i na Winter Thaw. Pod warunkiem, że jakoś przebiję się przez wzór, bo nigdy jeszcze czegoś takiego nie dziergałam.


Wracając do tematu – projekt powstał w ramach „utylizacji zapasów” – kupiłam kiedyś włóczkę moherową Elian Elegance w przepięknym odcieniu malinowej czerwieni. Przeznaczenie zmieniała owa włóczka parokrotnie i oczywiście były to typowe „półkowniki”, odkładane w połowie roboty i zapomniane na amen. Ale teraz kochani, zupełnie nowa, lepsza i minimalistyczna Herbi postanowiła w końcu coś z tego zrobić. Na początku poszłam po najmniejszej linii oporu i wykorzystałam Eliana jako zajęcie dla rąk podczas oglądania filmu „drutując” z niego dość szeroki szal zwykłym dżersejem prawym (tak się chyba to po polsku nazywa – po prawej stronie same oczka prawe, po lewej stronie same oczka lewe). Wyszło mi tego jakieś 2,8 m.


I tu zainspirowała mnie natura – chciałam mieć „organiczny” szal, przypominający wytwory insektów, kokony, narośle itd. Podobają mi się mięciutkie kokony jedwabników i galasy na dębach. Idąc tym tropem postanowiłam, że na szalu „wykwitną” małe kokoniki, bąbelki i nieregularności. Szybkie przeszukanie zapasów kuchennych zaowocowało znalezieniem torebki, starych, bardzo starych orzechów laskowych w skorupkach, które raczej nie miały szans na zachowanie jakichkolwiek właściwości smakowych. Użyłam ich jako „wypełniaczy” do kokonów – owijałam orzechy kawałkiem szala i przewiązywałam dość ciasno białą bawełnianą nitką (ważne, żeby nie była to nitka z włóczki pochodzenia zwierzęcego, bo się sfilcuje razem z szalem). Gdy zabrakło mi orzechów, wzięłam niepotrzebny motek bardzo grubej bawełny, zwijałam ją w kłębuszki różnej wielkości i to ich używałam jako wypełniaczy do kolejnych „narośli”. Starałam się, by ich ułożenie było dość przypadkowe i przypominało wzory, jakie można zaobserwować w przyrodzie. Po zakończeniu pracy całość prezentowała się mniej więcej tak:




Później z beztroską charakterystyczną dla totalnych żółtodziobów i ignorantów wrzuciłam szal razem z parą starych dżinsów do pralki, nastawiłam pranie eco w 60 stopniach i uruchomiłam maszynę. Powód: byłam zbyt rozleniwiona, by filcować szal ręcznie, choć wiedziałam, że taka metoda pozwala na zachowanie większej kontroli nad procesem. A poza tym Elian Elegance tylko w 65 procentach składa się z moheru, a reszta to akryl, więc sądziłam, że szal nie sfilcuje się zbyt mocno. O jakże się myliłam. Po 1,5 godziny stukania orzeszkami po wnętrzu bębna pralki szal wyłonił się z niego skurczony maksymalnie – ma jakieś 1,3 długości.


Sfilcował się bardzo mocno – praktycznie nie widać ściegu. Niestety w niektórych miejscach szal poskładał się w dość niekontrolowany sposób i jest grubszy, ale stwierdziłam, że to dodaje mu tylko uroku i czyni jeszcze bardziej „organicznym”. Generalnie wyszło całkowicie inaczej, niż tego oczekiwałam, ale mimo to całkiem nieźle, jak na pierwsze filcowanie.


„Kokony” wypchane orzechami i kłębkami za to prawie się nie sfilcowały, jedynym wyzwaniem było usunięcie zawartości ze środka, ponieważ ciasne owinięcie włóczką u podstawy spowodowało, że dziurki niemal całkiem zamknęły się sfilcowanym włosem. Udało mi się jednak bez większych problemów poluzować włókna i delikatnie wypchnąć orzechy i kłębki. Muszę powiedzieć, że bardzo spodobał mi się efekt końcowy – szal jest mięsisty, mocno sfilcowany, a „kokony” lekkie, miękkie i wypełnione powietrzem.


Szkoda tylko, że szal nie jest odrobinę dłuższy. Za to kolor ma absolutnie obłędny (nie dajcie się zwieść mojemu aparatowi – to głęboka, malinowa czerwień, jak na pierwszych zdjęciach, nie amarant jak na tych zbliżeniach „kokonów”:




sobota, 13 sierpnia 2011

sobotni opad szczęki

Tak na szybko ;-) Opad szczęki zaliczyłam dziś tutaj. Ten szal jest tak piękny, że mogłabym go wydziergać, choć nie cierpię dziergać z tak cieniutkich włóczek. Niestety wskazówki autorki są dość skąpe, a na wzór trzeba będzie jeszcze poczekać. Cóż, to chyba jeszcze jedna okazja, żeby praktykować buddyjskie cnoty i wykazać większą cierpliwość. Zostawiam więc tu link, jako przypomnienie i jeszcze sobie trochę powzdycham ;-)

PS: O ja głupia, nie zauważyłam, że to stary wpis na blogu - wzór szala jest dostępny tutaj: http://fly-along.blogspot.com/2011/02/winter-thaw-shawl-revisited.html Nic z niego nie rozumiem, ale może jak się skupię, to się uda ;-) Nie mam Kidsilk lace, mam takiego Zephira. Myślicie, że się nada? Stosunek waga/długość nitki dość podobny.

piątek, 12 sierpnia 2011

Dzierganie koncepcyjne

Zachwycił mnie dziś pewien pomysł – jego autorką jest Lea Redmond. O co chodzi? O „dzierganie koncepcyjne”, czyli zamianę zwykłego dziergania na drutach w pewnego rodzaju „performance”, eksperyment, podróż w nieznane. Nie oznacza to, że przestajemy używać drutów, włóczki i oczek prawych i lewych. Oznacza to, że naszemu dzierganiu ma towarzyszyć pewien pomysł, historia, coś, co pozwoli połączyć „drutowanie” np. ze zbliżeniem do natury, albo powrócić do ulubionej książki, albo zrobić jeszcze coś innego, coś co wykracza poza nudną, codzienną rutynę i daje pretekst do zajrzenia w głąb własnej duszy.

Jak ma to wyglądać w praktyce? Lea wymyśliła sobie „sky scarf” czyli szalik, który jest rodzajem pogodowego pamiętnika. Autorka sama opisuje i wyjaśnia wszystko na filmiku poniżej.

Sky Scarf from Leafcutter Designs on Vimeo.


Dla tych, którzy nie są do końca zaprzyjaźnieni z angielszczyzną, streszczenie. Lea codziennie obserwuje pogodę, zebrała też kilka motków włoczek w kolorach odpowiadających podstawowym kolorom nieba (jasne odcienie błękitu na słoneczne dni, biała włóczka na mgliste dni, szara na pochmurne itd.). Lea dobiera włóczki tak, by odpowiadały kolorowi nieba danego dnia i używając dwóch nitek dzierga codziennie dwa rzędy ściegiem francuskim. Z czasem ma powstać z tego szal o długości ok. 150 cm, który będzie zarówno dziełem Lei, jak i natury lub przypadku ;-)

Lea zaprasza wszystkich do wzięcia udziału w tym projekcie i bardzo mnie kusi, żeby spróbować. Powstała też specjalna grupa na Ravelry. Spodobał mi się pomysł zamieszczony tam przez kogoś: na szalik odzwierciedlający samopoczucie osoby dziergającej – przyporządkowujemy kolory do określonego nastroju i dziergamy codziennie obserwując swoje emocje. Myślę, że była by to świetna pamiątka i niezły pretekst do zastanowienia się nad swoją kondycją psychiczną.
Szczerze mówiąc mam wrażenie, że ten projekt trafił do mnie dlatego, że ostatnio fascynuje mnie temat uważności (mindfulness) w życiu codziennym. Koncepcja buddyjska, ale drutowe projekty, takie jak ten "sky scarf" to świetny sposób, żeby ćwiczyć uważność i dobrze się przy tym bawić.

środa, 10 sierpnia 2011

Całkiem ciepłą jesień mamy tego roku, prawda?

Bo lato to z pewnością nie jest ;-) Podczas wojaży wymokłam, wymarzłam i generalnie aura mnie sponiewierała, ale za to poznałam mnóstwo świetnych ludzi, wytańczyłam się, zrobiłam certyfikat instruktora ATS, zwiedziłam kilka ciekawych miejsc i zebrałam parę wspomnień, które na pewno zachowam na dłużej. Tym czasem skończył się remont łazienki, trochę odpoczywamy od chaosu, pyłu, hałasu oraz innych "atrakcji" i niedługo przystąpimy do etapu drugiego, czyli renowacji kuchni. Czekam na to niecierpliwie, bo szykuje się tam dla mnie kącik krawiecki z prawdziwego zdarzenia, a plany dotyczące szycia mam ambitne. Dodatkowo mój apetyt podsyciła pewna bardzo życzliwa osoba, która podarowała mi 7,5 kg starych roczników Burdy (lata 2003-2005 chyba). Teraz siedzę, oglądam, ślinię się i wymyślam ;-)


Wracając do aury, to ostatnio jest tak beznadziejna, że nawet zachciało mi się wrzucić coś grubszego na druty. Padło na piękną, ręcznie farbowaną wełnę, która przywiozłam w zeszłym roku z Barcelony. Ma niezwykłą barwę, składającą się z różnych odcieni szmaragdu i morskiej zieleni i jest bardzo gruba. W pierwszym porywie zrobiłam z niej "Shalom", ale okazało się, że przy tej grubości ten wygodny sweterek zamienił się w zbroję ;-P Leżał taki smutny w szafie i się marnował, więc w weekend chwyciłam za druty nr. 7 i najprostszym sposobem, ściegiem patentowym wydziergałam z "Shaloma" przytulny szal. Taki bardziej na zimę, albo ostatnie bardzo wietrzne dni. Zamierzam go "pożenić" z ubraniami w kolorze bakłażana, bo bardzo ostatnio podoba mi się taki zestaw kolorystyczny.


Wybaczcie totalnie przepalone zdjęcia, ale dziś był wyjątkowo pechowy dzień - światło kiepskie, nadworny fotograf w pośpiechu nie zauważył, że przesunął się jeden z regulatorów w aparacie i wszystkie zdjęcia zrobił w małej rozdzielczości, a gdy się zorientowaliśmy nie mieliśmy już siły ani czasu na kolejną sesję.


Gdyby ktoś się zastanawiał, co się dzieje z moimi włosami, to spieszę donieść, że postanowiłam dołączyć do "Renegreys" - kobiet, które przestały się przejmować stereotypami i z dumą noszą naturalne, siwe włosy. Nie wiem jak długo wytrzymam, bo moja siwizna mi się podoba, ale faza przejściowa jest dość frustrująca (te odrosty na tle ciemnej reszty), a obcinać włosów nie chcę. Trzymajcie kciuki, to może wytrwam ;-)