Mieliśmy dziś cudowną, słoneczną niedzielę, z temperaturą na tyle łagodną, że można było założyć dżinsy i lekki sweterek, żeby czuć się swobodnie. Więc nie omieszkałam przetestować DROPSa - świetnie się nosi, jest wygodny i miły, czuję się w nim jak w drugiej skórze. Fotek na człowieku jeszcze nie było, więc teraz parę:
niedziela, 30 września 2007
piątek, 28 września 2007
arbuzowy Tybet
Nie, nie będzie ani o buddyjskiej krainie, ani o uprawie warzyw i owoców. W toku dyskusji obiecałam się pochwalić, w co ostatnio się wpatruję z zachwytem :-) A w to:
Włóczka nazywa się Tybet, 100% mięciutkiej wełny w cudownie dobranych kolorach. Kupiłam w sklepie internetowym na próbę, żeby zobaczyć, czy fotki zgadzają się kolorystycznie z tym, co człowiek faktycznie dostaje w paczce. No i zgadzają się i to jak! Wiec teraz zamiast robić szalik szybko staram się dokupić więcej, żeby wyszedł z tego jakiś kaftanik. Nie dość, że ładna, to w kolorze polecanym dla mego letniego typu urody :-) A dlaczego arbuzowy? - a dlatego:
Zdjęcie robione w nieco innym świetle, ale i tak widać, że kolor podobny do barwy jednego z moich ulubionych owoców :-)
Włóczka nazywa się Tybet, 100% mięciutkiej wełny w cudownie dobranych kolorach. Kupiłam w sklepie internetowym na próbę, żeby zobaczyć, czy fotki zgadzają się kolorystycznie z tym, co człowiek faktycznie dostaje w paczce. No i zgadzają się i to jak! Wiec teraz zamiast robić szalik szybko staram się dokupić więcej, żeby wyszedł z tego jakiś kaftanik. Nie dość, że ładna, to w kolorze polecanym dla mego letniego typu urody :-) A dlaczego arbuzowy? - a dlatego:
Zdjęcie robione w nieco innym świetle, ale i tak widać, że kolor podobny do barwy jednego z moich ulubionych owoców :-)
plany na jesień
Od dawna chodził za mną jeden model, który zobaczyłam na stronie Lana Grossa:
Jednak wiedziałam, że jest zbyt skomplikowany, aby tak sobie go odpatrzeć. Aż w końcu w moje ręce trafił opis, jak go zrobić, więc jesień będzie mi upływać na konstruowaniu tego cuda:
Piękny jest, przypomina mi trochę męskie surduty, jakie nosili panowie w powieściach Jane Austen, a jednocześnie jest elegancki i kobiecy - miodzio :-)
Ironia losu polega na tym, że nie mam w tej chwili żadnej, ale to żadnej włóczki na składzie w ilości potrzebnej do zrobienia tego żakietu ;-P
Jednak wiedziałam, że jest zbyt skomplikowany, aby tak sobie go odpatrzeć. Aż w końcu w moje ręce trafił opis, jak go zrobić, więc jesień będzie mi upływać na konstruowaniu tego cuda:
Piękny jest, przypomina mi trochę męskie surduty, jakie nosili panowie w powieściach Jane Austen, a jednocześnie jest elegancki i kobiecy - miodzio :-)
Ironia losu polega na tym, że nie mam w tej chwili żadnej, ale to żadnej włóczki na składzie w ilości potrzebnej do zrobienia tego żakietu ;-P
środa, 26 września 2007
Melliflua rośnie
Ma już cały rękaw. Bardzo mi się podoba, jak ta włóczka pasuje to wybranego przeze mnie wzoru. Ażur jest delikatny, lekki, pięknie wygląda na skórze. Mam nadzieję, że Melliflua wyjdzie tak, jak to sobie wyobraziłam. W każdym razie praca jest bardzo przyjemna, choć dość powolna (a jaka ma być, jak ktoś zwykle robi na kijach od szczotki, a teraz musi na filigranowych drutach nr 3? - i nie mówcie mi, że istnieją druty nr 2 - dla mnie to już zakrawa na perwersję ;-P
poniedziałek, 24 września 2007
skończony Phildar
No niestety, tutaj widać najlepiej, że "prawie" robi wielką różnicę ;-P Sweterek jest prawie taki jak Phildar - ale widać wyraźnie, że dekolt powinien być mocniej wycięty i zaczynać się znacznie niżej, przez co automatycznie układałby się inaczej wokół szyi.
Jednak gdy go nie porównuję z oryginałem wydaje mi się całkiem sympatyczny:
a tu detal z zapięcia:
I jeszcze fotka na stojąco, gdzie widać całkiem udane, delikatne frakowe wycięcie dołu.
Uprzejmie przepraszamy za marny wygląd modelki, ale walczy ona aktualnie z przeziębieniem ;-)
niedziela, 23 września 2007
piątek, 21 września 2007
leśne impresje
5:00 - dzwoni budzik, jest kompletnie ciemno i trudno mi sobie przypomnieć, co do jasnego pioruna skłoniło mnie do nastawienia go na tak wczesną godzinę. Przestaję myśleć, bo trzeba się spieszyć, kanapki, herbata, napełnić miski kotom, wyjąć czerwone kalosze, scyzoryk i kosz na grzyby. I już, ruszamy, po drodze świt, mgły, piękne krajobrazy. A później las - miliony kolorów, jeszcze więcej zapachów, ale najpiękniejszy jest dźwięk, jaki wydaje. Bo w lesie nie panuje cisza, słychać szum setek drzew - tych oddalonych - niski, niczym brzęczenie pszczół w ulu i delikatny szelest liści na pobliskich brzozach, z kontrapunktami ptasich pogwizdywań i dalekim staccato w jakim pracują robotnicy zajmujący się wycinką.
A z rzeczy bardziej prozaicznych - mój teść - maniakalny grzybiarz przegonił nas po całym lesie, przez 6 godzin, po czym samochód zawiesił nam się na hopie po środku leśnej drogi i gdyby nie robotnicy ścinający drzewa, marnie byśmy wyglądali. Bliskie spotkanie z majestatycznym jeleniem - na szczęście pokojowe, ale niestety zbyt krótkie, żebym je zdążyła uwiecznić. Bilans ogólny - dwa wiadra grzybów, totalne zmęczenie, przerabianie rzeczonych grzybów do nocy i zaczątki przeziębienia. Czyli na plus ;-P
Zrobiłam parę fotek, może nie doskonałych, ale dają wyobrażenie ;-) Tutaj są.
środa, 19 września 2007
różności
Dziś będzie misz-masz, bo mam jakieś rozbiegane myśli ;-P
Po pierwsze w tym tygodniu zaczęłam wreszcie regularnie ćwiczyć a przede wszystkim biegać - zrobiłam sobie prawie dwumiesięczną przerwę i moje ciało i umysł bardzo już tęskniły za codzienną porcją ruchu. Kiedyś nie cierpiałam biegać - teraz to uwielbiam. Kiedy myśli układają się w głowie i uspokajają w jednostajnym rytmie - lewa stopa, prawa stopa, lewa stopa, prawa stopa, wdech nosem, wydech ustami, kolejny metr, kolejne 100 metrów, jedno okrążenie stawu, drugie... Aż wreszcie nadchodzi moment, kiedy wysiłek wypiera całkowicie myślenie i jestem tu i teraz, w ruchu, świadoma każdego milimetra własnego ciała. I to co dzieje się po treningu, gdy puls zwolni już do swego zwykłego tempa, oddech się uspokoi, moja krew zaczyna musować niczym dobry szampan i czuję przyjemny bezwład i przypływ ożywczej energii jednocześnie. Szkoda, że pogoda niezbyt łaskawa. Zimne i wietrzne wieczory zatrzymują mnie w domu, więc robótki postępują w tempie zaskakującym.
Ten niby brązowy niby fioletowy sweterek ma już 2/3 rękawa, a robię go na wyjątkowo cienkich, jak dla mnie drutach nr 3. Ale spokojnie, nie mdleć mi tu z zazdrości - rękawek ma długość 3/4 więc nie jest szczególnie długi ;-) Zaprojektowałam już jak ma wyglądać sweter - będzie ażurowy, kobiecy i bardzo słodki i dlatego postanowiłam nadać mu "kryptonim" - Melliflua - co po łacinie oznacza "miodopłynny", a przy okazji słowo to niezwykle miło rozpływa się na języku, kiedy się je wypowiada. Kiedyś czytałam, że pewien XI-wieczny kronikarz opisywał Polskę jako kraj, w którym rosną "silva melliflua" - lasy miodopłynne i bardzo mi się to określenie spodobało. Z resztą łacińskie nazwy zwykle mają szczególny urok, np. takie nazwy ziół - czysta poezja ;-)
Ale się rozgadałam ;-P Już uciekam, poproszę tylko jeszcze o trzymanie kciuków za mnie jutro - po pierwsze muszę wstać o 5 rano, bo jedziemy na grzybobranie (teść wrócił z urlopu :-PPP), a po drugie spróbujemy jutro z Panną M. zawalczyć z Zamku i zapisać sie na zajęcia w którejś z pracowni - ja się bardzo napalam na pracownie: grafiki, ceramiki i gobelinów, ale zajęcia się już zaczęły w tym tygodniu i nie wiadomo, czy będą miejsca. Mam nadzieję, że się uda, bo to jest część mojego planu "muszyzm w akcji" o czym już w osobnym poście ;-P
Po pierwsze w tym tygodniu zaczęłam wreszcie regularnie ćwiczyć a przede wszystkim biegać - zrobiłam sobie prawie dwumiesięczną przerwę i moje ciało i umysł bardzo już tęskniły za codzienną porcją ruchu. Kiedyś nie cierpiałam biegać - teraz to uwielbiam. Kiedy myśli układają się w głowie i uspokajają w jednostajnym rytmie - lewa stopa, prawa stopa, lewa stopa, prawa stopa, wdech nosem, wydech ustami, kolejny metr, kolejne 100 metrów, jedno okrążenie stawu, drugie... Aż wreszcie nadchodzi moment, kiedy wysiłek wypiera całkowicie myślenie i jestem tu i teraz, w ruchu, świadoma każdego milimetra własnego ciała. I to co dzieje się po treningu, gdy puls zwolni już do swego zwykłego tempa, oddech się uspokoi, moja krew zaczyna musować niczym dobry szampan i czuję przyjemny bezwład i przypływ ożywczej energii jednocześnie. Szkoda, że pogoda niezbyt łaskawa. Zimne i wietrzne wieczory zatrzymują mnie w domu, więc robótki postępują w tempie zaskakującym.
Ten niby brązowy niby fioletowy sweterek ma już 2/3 rękawa, a robię go na wyjątkowo cienkich, jak dla mnie drutach nr 3. Ale spokojnie, nie mdleć mi tu z zazdrości - rękawek ma długość 3/4 więc nie jest szczególnie długi ;-) Zaprojektowałam już jak ma wyglądać sweter - będzie ażurowy, kobiecy i bardzo słodki i dlatego postanowiłam nadać mu "kryptonim" - Melliflua - co po łacinie oznacza "miodopłynny", a przy okazji słowo to niezwykle miło rozpływa się na języku, kiedy się je wypowiada. Kiedyś czytałam, że pewien XI-wieczny kronikarz opisywał Polskę jako kraj, w którym rosną "silva melliflua" - lasy miodopłynne i bardzo mi się to określenie spodobało. Z resztą łacińskie nazwy zwykle mają szczególny urok, np. takie nazwy ziół - czysta poezja ;-)
Ale się rozgadałam ;-P Już uciekam, poproszę tylko jeszcze o trzymanie kciuków za mnie jutro - po pierwsze muszę wstać o 5 rano, bo jedziemy na grzybobranie (teść wrócił z urlopu :-PPP), a po drugie spróbujemy jutro z Panną M. zawalczyć z Zamku i zapisać sie na zajęcia w którejś z pracowni - ja się bardzo napalam na pracownie: grafiki, ceramiki i gobelinów, ale zajęcia się już zaczęły w tym tygodniu i nie wiadomo, czy będą miejsca. Mam nadzieję, że się uda, bo to jest część mojego planu "muszyzm w akcji" o czym już w osobnym poście ;-P
poniedziałek, 17 września 2007
zadomowiła się ;-P
Inspiracja - chyba polubiła moją senchę ;-) Dziś zrobiłam wypad do miasta, bo potrzebowałam kilku drobiazgów - guzików do cieniowanego Phildara, który nota bene już się ładnie blokuje na stole, drutów na żyłce nr 7, żeby zrobić dekolt do niego. I w sumie to wszystko, ale oczywiście dostałam się w szpony nałogu i kupiłam śliczne, szklane paciorki, z których zrobię "łańcuszek" do mojej lunuli, no i jak odwiedziłam sklep włóczkowy w nowej lokalizacji to zagadałam się straszliwie z panią, która tam sprzedaje, obejrzałam wszystkie nowości włóczkowe i jeszcze parę innych i w końcu oczywiście wyszłam z pełną torbą motków. Taka zwyczajna bawełniana "Sonata", ale jaki niezwykły kolor:
Producent twierdzi, że to brąz, ale obie się z panią na to uśmiałyśmy, bo może to i brąz, ale ewidentnie skoligacony z fioletami. Bardzo ciekawy. Może to i nie sezon na kupowanie cienkich bawełnianek, ale cóż ;-) Oczywiście zaraz mi przyszedł pomysł na ażurowy sweterek o dopasowanej linii, z rękawami 3/4, "pękniętymi" na wierzchu. Zrobiłam już próbkę i jutro chyba zacznę dziergać - najwyżej będzie na przyszłą wiosnę ;-p
Producent twierdzi, że to brąz, ale obie się z panią na to uśmiałyśmy, bo może to i brąz, ale ewidentnie skoligacony z fioletami. Bardzo ciekawy. Może to i nie sezon na kupowanie cienkich bawełnianek, ale cóż ;-) Oczywiście zaraz mi przyszedł pomysł na ażurowy sweterek o dopasowanej linii, z rękawami 3/4, "pękniętymi" na wierzchu. Zrobiłam już próbkę i jutro chyba zacznę dziergać - najwyżej będzie na przyszłą wiosnę ;-p
niedziela, 16 września 2007
Biskupin, Bałtowie i opieka Bogini
Śliczna ta pani prawda? Gdyby wyciąć ludzi w tle, mogłaby posłużyć za muzę dla Alfonsa Muchy, zwłaszcza z tym kołem, niby aureolą za sobą. A panią udało mi się uchwycić w Biskupinie, gdzie spędziłam dziś popołudnie na festynie archeologicznym. Pięknie było, ludzie mieli cudowne stroje, można było kupić rewelacyjną biżuterię i przyjrzeć się bliżej Bałtom, bo to oni byli "motywem przewodnim" tego festynu. Obejrzeliśmy bitwę Krzyżaków z Bałtami, zajrzeliśmy do licznych kramów, objedliśmy się po uszy wielkimi pajdami chleba ze smalcem i prażoną cebulką i wróciliśmy do domu. Przedtem jeszcze kupiłam sobie malutką, srebrną lunulę, o taką:
Założyłam ją i poczułam, jakbym nosiła od zawsze. Bardzo do mnie pasuje, no i mam nadzieję, że teraz, kiedy na szyi noszę księżycowy symbol Bogini będzie na mnie patrzeć jeszcze łaskawszym okiem ;-)
sobota, 15 września 2007
fioletowa wróżka zwana Inspiracją...
ucałowała mnie dziś w czoło na dzień dobry :-) To znaczy najpierw o 6:50 obudziła mnie sąsiadka, która właśnie tę nieludzką porę wybrała na mycie schodów na klatce schodowej, ale zaraz później przyszła Inspiracja.
Poszeptała mi do ucha i już mam pomysł na nowy sweter. Tym razem mój od początku do końca. Mam nadzieję, że się uda. Inspiracja przez chwile nawet próbowała mnie podpuścić, żeby w tym projekcie spróbować intarsji, ale stwierdziłam, że nie mam tyle odwagi, może przy okazji czegoś prostszego ;-) A nowy sweter będzie z wełny w kolorze szarego kamienia, no powiedzmy jasnego granitu.
Przy okazji - właśnie kończę Phildara, niech żyje wolna sobota!
Poszeptała mi do ucha i już mam pomysł na nowy sweter. Tym razem mój od początku do końca. Mam nadzieję, że się uda. Inspiracja przez chwile nawet próbowała mnie podpuścić, żeby w tym projekcie spróbować intarsji, ale stwierdziłam, że nie mam tyle odwagi, może przy okazji czegoś prostszego ;-) A nowy sweter będzie z wełny w kolorze szarego kamienia, no powiedzmy jasnego granitu.
Przy okazji - właśnie kończę Phildara, niech żyje wolna sobota!
czwartek, 13 września 2007
podgląd DROPSa
Zakupiłam piękne guziki i wczoraj wieczorem wreszcie skończyłam DROPSa. Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba. Utalentowana panna M. obiecała mi sesję fotograficzną sweterka i na pewno będziemy się świetnie przy tym bawić, jednak chwilowo czekamy na bardziej sprzyjającą aurę, więc wrzucam kilka moich szybkich impresji na temat DROPSA, żeby narobić wam smaku ;-)
Każdy guzik przyszyłam w inny sposób (patent podejrzany w jednym z tych przepięknych, japońskich pism robótkowych).
Rękaw 3/4 też jest zapinany na pętelki i mniejsze guziki:
Ta drobna domieszka jedwabiu daje takie cudowne, miękkie kontury:
A tak w ogóle, to DROPS wyszedł inaczej, niż pierwotnie planowałam. Miał mieć kontrastowe, ciemnoczerwone guziki o rożnych rozmiarach i takiegoż koloru haft na rękawach i plecach - dość dziki motyw roślinny. Ale gdy zeszyłam sweter w całość, to już wiedziałam, że nie mogę zepsuć tej dyskretnej elegancji i im mniej do niego dodam, tym lepiej. Dlatego zdecydowałam się na guziki w stylu "vintage", a jedyną ekstrawagancją jest sposób, w jaki je przyszyłam.
Każdy guzik przyszyłam w inny sposób (patent podejrzany w jednym z tych przepięknych, japońskich pism robótkowych).
Rękaw 3/4 też jest zapinany na pętelki i mniejsze guziki:
Ta drobna domieszka jedwabiu daje takie cudowne, miękkie kontury:
A tak w ogóle, to DROPS wyszedł inaczej, niż pierwotnie planowałam. Miał mieć kontrastowe, ciemnoczerwone guziki o rożnych rozmiarach i takiegoż koloru haft na rękawach i plecach - dość dziki motyw roślinny. Ale gdy zeszyłam sweter w całość, to już wiedziałam, że nie mogę zepsuć tej dyskretnej elegancji i im mniej do niego dodam, tym lepiej. Dlatego zdecydowałam się na guziki w stylu "vintage", a jedyną ekstrawagancją jest sposób, w jaki je przyszyłam.
środa, 12 września 2007
jem astry
Cynara scolymus - karczoch zwyczajny. Uwielbiam karczochy, jeśli są marynowane w dobrej oliwie z oliwek i z dodatkiem ziół. Muszę się jednak przyznać, że nigdy przedtem ich sama nie przygotowywałam - również dlatego, że był to rzadki rarytas w polskich sklepach, a jeśli się tam już pojawiał, to zwykle już mocno wymęczony. Kiedy więc wczoraj zobaczyłam piękne, zielonkawe, olbrzymie pąki, które nie sprawiały wrażenia zwiędłych - postanowiłam się z nimi zmierzyć. Odcięłam łodygi, usunęłam zdrewniałe płatki, ucięłam czubek (odcinając sobie przy okazji kawałek kciuka, nóż ześlizgnął się po twardej skórze karczocha i w następnej sekundzie zakrwawiałam malowniczo całą kuchnię). Nożyczkami przycięłam twarde końcówki płatków i wrzuciłam karczochy do wrzącej wody, zaprawionej sokiem cytrynowym i posolonej. Po 40 minutach karczochy były miękkie. Miały subtelny, oryginalny smak, który aż prosił się o jakiś bardziej konkretny dodatek. Dałam im go - oderwane płatki maczałam w niezbyt czosnkowym aioli. Całkiem to było miłe, jednak chyba nie warte całego zachodu i postanowiłam trzymać się karczochów marynowanych. No chyba, że zrobię z tego zabawę dla gości - rzeczywiście to mógłby być dobry pomysł - zebrać ludzi wokół stołu, postawić michę ugotowanych karczochów i małe miseczki z aioli, winegretem i innymi sosami i pozwolić im jeść w sposób pierwotny - z odrywaniem palcami płatków, wysysaniem mięsistego wnętrza i tym wszystkim, czego normalnie przy stole się nie robi, a co przy karczochach uchodzi na sucho ;-)
Po jedzeniu została przepiękna, kolorowa mozaika płatków:
I pomyślałam sobie, jak miło by było mieć tak cieniowaną włóczkę, prawda? ;-P
A dlaczego w tytule jest o jedzeniu astrów? A dlatego, że karczochy należą do rodziny astrowatych - kto by pomyślał ;-)
wtorek, 11 września 2007
klątwa ostatniego motka
Prześladuje mnie chyba klątwa ostatniego motka. Podczas robienia mongolskiego sweterka zabrakło mi włóczki na wykończenie i trzeba było nieco go skrócić, żeby na górę starczyło. Przy DROPSowym to samo - musiałam zrobić rękawki 3/4 (zdjęcia będą - obiecuję). A teraz ten Phildarowy - drutował sie jak marzenie, w weekend byłam słomianą wdową, więc miałam nieco czasu i powstał cały tył, cały przód i połowę jednego rękawa. I wtedy właśnie zauważyłam, że w życiu nie starczy mi włóczki na wykończenie ;-PP Jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam także, że użyłam zdecydowanie zbyt cienkich drutów (4,5) i robótka jest bardzo ścisła i mało elastyczna. Metodą prób i błędów ustaliłam, że druty nr 7 dają wreszcie miękką dzianinę i oszczędza włóczkę. Wszystko pięknie, ale oznaczało to także, że muszę spruć wszystko, co dotychczas zrobiłam i zacząć od nowa ;-PP Całe szczęście, że robótka idzie naprawdę szybko - mam już nowe rękawy i połowę tyłu i wygląda na to, że może wystarczy włóczki na cały sweter.
A dlaczego fotka przedstawia Pulpecję, a nie robótkę ? - bo musiałam popatrzeć na coś niefrustrującego ;-PP
poniedziałek, 10 września 2007
jak zamknąć słońce w słoiku
Zainspirowana postem na tym blogu postanowiłam sprokurować nieco własnych suszonych pomidorów, zwłaszcza, że te najlepiej nadające się do tego celu właśnie mają szczyt swojego sezonu i kuszą na straganach głęboką czerwienią. A poza tym niemal listopadowa pogoda za oknem sprawiła, że zapragnęłam zamknąć trochę słońca w słoiku i schować na później.
Sprawa banalnie prosta: 2 kg pomidorów lima umyłam i przekroiłam wzdłuż na pół, Poukładałam przeciętą stroną ku górze na wyłożonej folią aluminiową blasze (koniecznie należy pamiętać o folii, bo pozostałości po suszonych pomidorach praktycznie nie da się domyć ;-)Posypałam gruboziarnistą solą, odrobiną pieprzu i ziołami prowansalskimi oraz 5 drobno posiekanymi ząbkami czosnku. Na koniec suto skropiłam dobrą oliwą extra vergine. I powędrowały na 10 godzin do piekarnika nagrzanego do 90-100 stopni Celsjusza. Zapach w domu był oszałamiający :-) Gotowe pomidory ostudziłam, poukładałam ciasno w zamykanym naczyniu, polałam jeszcze trochę oliwą i wstawiłam do zamrażalnika. Ten patent z zamrażalnikiem uważam za genialny, w domu trudno dobrze wysuszyć pomidory i zwykle część z nich mi w trakcie zimy pleśniała mimo dokładnego zalania oliwą. Teraz chyba mam problem z głowy - z resztą zapytajcie mnie o to w grudniu, gdy otworzę pudełeczko i zrobię słoneczny makaron z suszonymi pomidorami, brokułem i serem pleśniowym , mrrrrr
sobota, 8 września 2007
przekładaniec
piątek, 7 września 2007
kicz, ale jaki piękny ...
Jak to jest, że natura produkuje jeden kicz za drugim, a człowiek i tak staje na ten widok z rozdziawioną paszczą i wzdycha? ;-) A spróbuj tylko coś takiego sam namalować, to cię wyśmieją. Tak, czy inaczej, oto co zobaczyłam przedwczoraj na niebie o zachodzie słońca. Te kolory! Oczywiście stałam z rozdziawioną paszczą ;-P
środa, 5 września 2007
koci update
Dawno nie było o kotach, a tu "nadejszła wiekopomna chwila.." i po niemal 3 latach przebywania w naszym domu Pulpecji koty przekonały się do niej wreszcie na tyle, żeby z nią spać na jednym fotelu. Staszek próbował już wcześniej, ale z różnym efektem, dziewczyny jednak zawsze miały ze sobą na pieńku. Aż tu wczoraj w nocy...
i dziś rano:
z innego rzutu:
a później nastąpiła zamiana:
i coś w rodzaju ying yang:
Wygląda na to, że Pulpecja stała się popularną dziewczyną ;-)
i dziś rano:
z innego rzutu:
a później nastąpiła zamiana:
i coś w rodzaju ying yang:
Wygląda na to, że Pulpecja stała się popularną dziewczyną ;-)
samo się...
Samo się wszystko poukładało. Wczoraj ni z tego ni z owego poczułam, co chcę robić jako następny projekt :-) A wszystko przez nowy Phildar. Ogladałam nowy numer Special Twenty (hre, hre, taka ze mnie "twenty", jak z Giertycha intelektualista :-P) i zapadłam poważnie na ten model:
Źródło: Phildar
Prawda, że piękny - prosty, bezpretensjonalny, a jednak nieoklepany. A ja bardzo, ale to bardzo potrzebuję sweterka w tonacji niebieskiej do moich nowych granatowych dżinsów (tak, tak eksplorujemy nowe kolory;-) I mam odpowiednią włóczkę, a więc wczoraj po południu....
Drutowałam troszkę w domu, a trochę w autobusie, w drodze na partyjkę scrabble w miłym towarzystwie (grzywaczki i ruronie rządzą ;-) To będzie szybki projekt, sweter rośnie w oczach. Ponieważ nie mam oczywiście opisu, więc kompozycja, a właściwie podróba będzie moja.
Źródło: Phildar
Prawda, że piękny - prosty, bezpretensjonalny, a jednak nieoklepany. A ja bardzo, ale to bardzo potrzebuję sweterka w tonacji niebieskiej do moich nowych granatowych dżinsów (tak, tak eksplorujemy nowe kolory;-) I mam odpowiednią włóczkę, a więc wczoraj po południu....
Drutowałam troszkę w domu, a trochę w autobusie, w drodze na partyjkę scrabble w miłym towarzystwie (grzywaczki i ruronie rządzą ;-) To będzie szybki projekt, sweter rośnie w oczach. Ponieważ nie mam oczywiście opisu, więc kompozycja, a właściwie podróba będzie moja.
wtorek, 4 września 2007
aktualizacja DROPSa
Melduję posłusznie, że DROPSowy sweterek zeszyty w całości i czeka tylko na guziki. Z tym gorzej, bo ten tydzień wygląda morderczo pod względem pracy i nie wiem, czy dotrę do mojej ulubionej pasmanterii, żeby zakupić coś logicznego. Ale sweterek wyszedł uroczy, ładnie leży i jest chyba nieco zbyt elegancki dla mnie ;-) To be continued...
PS: Teraz czuję się rozdarta, bo rozważam rozpoczęcie przynajmniej 4 projektów i nie mogę wybrać, chyba jakąś sondę społeczną zrobię ;-P
PS: Teraz czuję się rozdarta, bo rozważam rozpoczęcie przynajmniej 4 projektów i nie mogę wybrać, chyba jakąś sondę społeczną zrobię ;-P
poniedziałek, 3 września 2007
mówi mi żabko ;-P
Zgodnie z zapowiedzią, mój najnowszy kolor włosów oraz ostateczny kolor włóczki farbowanej w niedzielę. Soczysta, żabia zieleń ;-P Ale chyba nie będę jej podfarbowywać niebieskim, bo się boję, że kolejnej próby temperatury włóczka nie przetrzyma. Oczywiście nie omieszkałam zrobić próbki i chyba już wiem, co z tej "żabki" powstanie, ale ciiii.... , jeszcze cicho sza...
niedziela, 2 września 2007
drugie życie merynosów
Mój dom dziś zamienił się w farbiarnię ;-) Farbowały się moje włosy (henna) i jedna taka włóczka. Zanabyłam "recyclingowane" merynosy na allegro, od Raweny oczywiscie - mięciutkie, miłe w dotyku, tylko kolor miały nudny, beżowy taki jakiś, bez polotu, o taki:
A, że ostatnio kupiłam też barwnik do wełny, taki co, to nie trzeba materiału gotować, żeby zafarbować, to dziś wyciągnęłam mój kociołek czarownicy i eksperymentowałam. Zajęło to sporo czasu, bo najpierw trzeba było kłębki "rozkłębić", a farbowanie musiało się odbywać na trzy raty, bo kociołek malutki. Ale efekt wyszedł całkiem fajny. Oto "wodorosty" podczas płukania po farbowaniu:
A tak wyglądała włóczka po wypłukaniu i odciśnięciu, ale wciąż jeszcze mokra:
Generalnie nie zafarbowała się zupełnie równo, pewnie moja wina, bo trudno mi było utrzymać jednakową temperaturę wody, ale to cieniowanie nawet całkiem zgrabnie wygląda. Kolor na podsuszonej włóczce jest taki, powiedziałabym lekko "leprechuanowy" :-P, może kapkę zbyt intensywny dla mojego typu urody, więc zastanawiam się, czy nie zafarbować włóczki jeszcze raz jasnym niebieskim, żeby uzyskać taką bardziej morską zieleń, tylko nie wiem, czy włóczka wytrzyma ;-) Nic - kolor ostateczny pewnie wrzucę jutro, jak merynosy sobie podeschną.
I żeby nie było, że sweter DROPSowy leży i kwiczy - jest tzw. "progres", zeszyłam ramiona i boki, a zaraz usiądę wygodnie w fotelu i wykorzystam resztki niedzieli na obejrzenie CSI Miami i wszycie rękawów - później tylko "drobiazg" - znaleźć właściwe guziki i kogoś, kto mi zrobi fajną sesję zdjęciową w stylu lat 60 (tak mi jakoś ten sweterek pasuje do lat 60)
A, że ostatnio kupiłam też barwnik do wełny, taki co, to nie trzeba materiału gotować, żeby zafarbować, to dziś wyciągnęłam mój kociołek czarownicy i eksperymentowałam. Zajęło to sporo czasu, bo najpierw trzeba było kłębki "rozkłębić", a farbowanie musiało się odbywać na trzy raty, bo kociołek malutki. Ale efekt wyszedł całkiem fajny. Oto "wodorosty" podczas płukania po farbowaniu:
A tak wyglądała włóczka po wypłukaniu i odciśnięciu, ale wciąż jeszcze mokra:
Generalnie nie zafarbowała się zupełnie równo, pewnie moja wina, bo trudno mi było utrzymać jednakową temperaturę wody, ale to cieniowanie nawet całkiem zgrabnie wygląda. Kolor na podsuszonej włóczce jest taki, powiedziałabym lekko "leprechuanowy" :-P, może kapkę zbyt intensywny dla mojego typu urody, więc zastanawiam się, czy nie zafarbować włóczki jeszcze raz jasnym niebieskim, żeby uzyskać taką bardziej morską zieleń, tylko nie wiem, czy włóczka wytrzyma ;-) Nic - kolor ostateczny pewnie wrzucę jutro, jak merynosy sobie podeschną.
I żeby nie było, że sweter DROPSowy leży i kwiczy - jest tzw. "progres", zeszyłam ramiona i boki, a zaraz usiądę wygodnie w fotelu i wykorzystam resztki niedzieli na obejrzenie CSI Miami i wszycie rękawów - później tylko "drobiazg" - znaleźć właściwe guziki i kogoś, kto mi zrobi fajną sesję zdjęciową w stylu lat 60 (tak mi jakoś ten sweterek pasuje do lat 60)
Subskrybuj:
Posty (Atom)