wtorek, 27 marca 2012
słodzieńcy...
Pulpecja i Staszek tak się pięknie dziś czulili, że nie sposób było tego nie uwiecznić. Mam nadzieję, że i wy obejrzycie ich z przyjemnością :-) Pulepcja czuje się dobrze - wyniki cały czas oscylują w granicach normy i nie możemy ich zbić całkiem, więc na razie operacja dentystyczna wykluczona, ale kota ma apetyt i używa życia, więc na razie zbytnio się nie martwię. Gdyby ktoś pytał, gdzie była Mantra, to leżała zwinięta w kłębek za grubkami - jest taka malutka, że jej nie było zza nich widać ;-)
czwartek, 22 marca 2012
O jeden wyrzut sumienia mniej…
Nareszcie spadł mi kamień z serca – skończyłam prezent ślubny dla mojej „trajbowej siostry”. Żeby nie było za różowo, to pierwsza rocznica jej ślubu minęła jesienią zeszłego roku. No tak – stanowczo przeliczyłam się z siłami i jak zwykle okazało się, że dobrymi chęciami wybrukowano piekło. Szydełkowałam to cudo około 1,5 roku. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w tzw. międzyczasie w moim życiu było sporo zawirowań i długie okresy, kiedy zwyczajnie nie miałam czasu szydełkować. Ale ostatecznie się zmotywowałam i chyba nie wyszło źle. Nowa właścicielka w każdym razie wyglądała na zadowoloną.
Obrus ma wymiary ok. 140 x 90 cm, zasadniczy wzór to koronka irlandzka (o ile mi wiadomo pochodzi jeszcze z czasów wiktoriańskich), border dobrałam „na oko”, żeby pasował do reszty.
Zużyłam na niego 3 kłębki i ciutkę Muzy produkowanej przez Ariadnę (szydełko 0,9 mm). To bardzo przyjemna, bawełniana nitka 30 tex x 4, niezbyt sztywna i nie za miękka. W sam raz. W dodatku facebookowa mądrość zbiorowa uświadomiła mnie, że wykrochmalić toto można w gotowym krochmalu, co też uczyniłam i wyszło w sam raz.
Jeśli myślicie, że po tej „wpadce” z terminem wykonania ma dość szydełkowania, to się mylicie – po głowie chodzi mi spódniczka ołówkowa z podwyższonym stanem, której wierzchnią warstwę wykonano właśnie w techniczne Irish crochet. I jeszcze nowe firanki do kuchni… No nic, zobaczymy, jak to się rozwinie ;-P
piątek, 2 marca 2012
i się złamałam...
Biję się w pierś, nie wytrzymałam i po roku bycia grzeczną dziewczynką kupiłam włóczkę na Allegro. Rok temu przysięgłam sobie, że nie kupię nic nowego, zanim nie zużyję starych zapasów. Zapasów jeszcze trochę zostało, nie powiem. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że obie nowe włóczki zostały zakupione pod konkretne projekty i nie był to wyłącznie niekontrolowany odruch kolekcjonerski ;-)
Pierwsza to włóczka boucle, sól z pieprzem. Jest sztuczna, ale szukałam właśnie takiej włóczki na sweterek „niezniszczalny”, takie dyżurne dziergadło, które można narzucić na plecy, gdy trzeba szybko wybiec po zakupy. Mam zamiar zamienić ją w płaszczyk z dość szerokimi rękawami i fikuśnym dekoltem (o ile mi wyjdzie). Jest tego kilogram, więc podejrzewam, że pewnie starczy jeszcze na coś. Jedynym mankamentem jest fakt, że włóczka chyba dotychczas przebywała w jakimś starym magazynie, bo potwornie śmierdzi starym kurzem i piwnicą. Na razie drugi dzień wietrzy się na balkonie i jest lepiej. Nie mogę jej wyprać wstępnie, przed dzierganiem, bo obawiam się, że bouclowa włóczka by się splątała na amen.
W drugiej włóczce się zakochałam od pierwszego wejrzenia – 50% bawełny, 50% „jedwabiu” wiskozowego. Cieniuteńka, na druty nr 2-2,5 i ten kolor – przepiękne połączenie bieli, błękitu, morskiej zieleni, granatu i jasnej zieleni, wszystko z subtelnym połyskiem. Przypomina mi spokojne wody egzotycznej laguny lśniące w świetle słońca i nie mogę się doczekać, żeby coś z tego zrobić. Po głowie chodzi mi powiewny, letni płaszczyk noszony do długiej, białej, lnianej sukni o linii A. Przy tak cienkiej nitce będę zapewne dziergać go przez lata, ale co tam – na pewno powstanie ;-P
Powrót do drutów coraz wyraźniej rysuje się na horyzoncie, ponieważ do dokończenia wiktoriańskiego obrusu szydełkowego zostało mi raptem 5 elementów (i plisa, i zaszycie nitek w ponad stu kwadracikach).
PS: Czytałam wasze doniesienia na temat akcji „2012 km w 2012” i wszystkim serdecznie gratuluję – jestem z was bardzo dumna!!!
Pierwsza to włóczka boucle, sól z pieprzem. Jest sztuczna, ale szukałam właśnie takiej włóczki na sweterek „niezniszczalny”, takie dyżurne dziergadło, które można narzucić na plecy, gdy trzeba szybko wybiec po zakupy. Mam zamiar zamienić ją w płaszczyk z dość szerokimi rękawami i fikuśnym dekoltem (o ile mi wyjdzie). Jest tego kilogram, więc podejrzewam, że pewnie starczy jeszcze na coś. Jedynym mankamentem jest fakt, że włóczka chyba dotychczas przebywała w jakimś starym magazynie, bo potwornie śmierdzi starym kurzem i piwnicą. Na razie drugi dzień wietrzy się na balkonie i jest lepiej. Nie mogę jej wyprać wstępnie, przed dzierganiem, bo obawiam się, że bouclowa włóczka by się splątała na amen.
W drugiej włóczce się zakochałam od pierwszego wejrzenia – 50% bawełny, 50% „jedwabiu” wiskozowego. Cieniuteńka, na druty nr 2-2,5 i ten kolor – przepiękne połączenie bieli, błękitu, morskiej zieleni, granatu i jasnej zieleni, wszystko z subtelnym połyskiem. Przypomina mi spokojne wody egzotycznej laguny lśniące w świetle słońca i nie mogę się doczekać, żeby coś z tego zrobić. Po głowie chodzi mi powiewny, letni płaszczyk noszony do długiej, białej, lnianej sukni o linii A. Przy tak cienkiej nitce będę zapewne dziergać go przez lata, ale co tam – na pewno powstanie ;-P
Powrót do drutów coraz wyraźniej rysuje się na horyzoncie, ponieważ do dokończenia wiktoriańskiego obrusu szydełkowego zostało mi raptem 5 elementów (i plisa, i zaszycie nitek w ponad stu kwadracikach).
PS: Czytałam wasze doniesienia na temat akcji „2012 km w 2012” i wszystkim serdecznie gratuluję – jestem z was bardzo dumna!!!
Subskrybuj:
Posty (Atom)