poniedziałek, 13 grudnia 2010

nie mogłam się oprzeć...


... bo drzemiąca Pulpecja jest taka słodka ;-PPP Życzę wam zrelaksowanego poniedziałku (o ile to w ogóle możliwe ;-)

piątek, 10 grudnia 2010

a własnego Bazyliszka macie?


Bo ja mam :-) Siedzi i pilnuje, żeby mi nikt włóczkowych skarbów nie ukradł. A jak się niepowołani zbytnio zbliżają, to wstaje i potwornie ryczy - o tak (nie chciał, diabeł jeden przodem pozować ;-)


I jak tu nie kochać Staszka? Po prostu nie można - Pulpecja o tym dobrze wie, więc ostatnio często mamy takie widoki w domu:


Jednym słowem sielanka :-)
Powolutku wracam do włóczek, wciąż nie mam za dużo czasu na nie, ale w głowie kłębią się nowe pomysły - na "odjechaną" czapkę na przykład i na szydełkowe "choli" (to element stroju do tańca w stylu ATS). I te mitenki ciągle za mną chodzą, ażurowe...

wtorek, 30 listopada 2010

Pasiaste mitenki


Zastosowałam się do waszych rad i wypróbowałam technikę Magic Loop (Magiczną Pętelkę) do zrobienia mitenek. Eureka! Nigdy więcej ohydnych drutów pończoszniczych. Magic Loop jest nie tylko bezproblemowa, ale nawet całkiem przyjemna, w dodatku można dzięki niej wydziergać nawet "tubki" o bardzo małej średnicy i nie tworzą się w nich nieestetyczne "drabinki", czyli ponaciągane oczka. Baaardzo dziękuję za tę poradę :-)))) Zrobiłam sobie dłuuugie mitenki z kciukiem, tak na próbę, zanim zabiorę się za te, o których pisałam parę postów temu. Wykorzystałam do tego trzy motki mięsistej włóczki, która leżała u mnie od jakiegoś czasu, bo kupiłam ją okazyjnie i choć kolory mi się podobały, to było jej troszkę zbyt mało na jakiś "konkret". Na mitenki nadawała się idealnie. Wzór sobie wymyśliłam, chciałam, żeby był trochę inny i tak powstały takie "kabaretowe" mitenki. Przygotowałam opis, może się komuś przyda ;-)



Pasiaste mitenki
włóczka: ok. 150 g mięsistej, ale niezbyt grubej włóczki w trzech kolorach
próbka: 16 oczek i 28 rzędów przerobionych ściągaczem 4 o. prawe, 4 oczka lewe, po rozciągnięciu na płasko powinno tworzyć kwadrat o boku 10 x 10 cm
ostateczne wymiary mitenek: długość: 50 cm, obwód na górze 24 cm, na dole: 18 cm.

Mitenki w całości wykonałam metodą Magic Loop, przy użyciu drutów nr 4 na żyłce. Nauczyłam się jej z filmiku na YouTube – tego:



Nabrałam na druty 39 oczek i przerabiałam ściągaczem: 4 o. prawe/4 o. lewe (ostatnie będą 3 o. lewe). Zaczęłam od paska w kolorze malinowej czerwieni, a później w co jedenastym rzędzie zmieniałam kolor włóczki na inny (czarny, bordowy i od początku malinowa czerwień, czarny, bordowy itd.). Bałam się, że motki całkowicie splączą mi się z drutami, więc za każdym razem, gdy zmieniałam kolor, przecinałam nitkę, dowiązywałam drugą ze sporym zapasem, a na końcu po prostu ładnie wszystkie te nitki zaszyłam. Oprócz tego w co 12 rzędzie osiem razy zamykałam po jednym oczku, przy tym robiłam to w taki sposób, że za każdym razem przerabiałam dwa oczka razem, by stworzyły jedno w innym „żeberku" ściągacza. W efekcie po wykonaniu ósmego zamknięcia oczka miałam na drutach ściągacz 3 o. prawe/3 o. lewe z wyjątkiem jednego „żeberka” składającego się z 4 o. prawych. W 111 rzędzie zamknęłam 4 oczka tego „żeberka" z oczkami prawymi, a w kolejnym narzuciłam ponownie 4 oczka i dalej przerabiałam je na prawo W ten sposób powstał otwór na kciuk. Całość robótki zakończyłam na 135 rzędzie, zamykając ładnie wszystkie oczka. Następnie również techniką Magic Loop nabrałam 10 oczek wokół otworu na kciuk, wyrabiając je wprost z robótki i przerobiłam 10 rzędów w układzie 4 oczka prawe, 1 oczko lewe, 4 oczka prawe i 1 oczko lewe. Następnie zamknęłam wszystkie oczka. Później pozaszywałam wszystkie luźne nitki i zabrałam się za drugą mitenkę. I już :-)



A tak w ogóle, to jakoś dziwnym trafem udało mi się przygotować garderobę na zimę, zanim na dobre się rozgościła. Nabyłam całkiem tanio ciepły płaszczyk z dość sporą domieszką wełny i kaszmiru, kupiłam śmieszny kapelusik, który noszę razem z chustą zawiązaną trochę po piracku na głowie (cudownie ciepło w tym jest), mam długie mitenki, a dziś udało mi się kupić porządne, ciepłe buty, na podeszwie, która przynajmniej w teorii nie powinna się ślizgać po lodzie i śniegu. Moda modą, ale pomykanie w butkach na 10 cm obcasach na próby zespołu i zajęci z tańca, które prowadzę wieczorem nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy na świecie, zwłaszcza, że komunikacja miejska ostatnio jakby nieco gorzej radzi sobie z punktualnością i półgodzinne wyczekiwanie na przystanku staje się dla mnie przykrą normą :-/

niedziela, 28 listopada 2010

i nie siedźcie zbyt długo w Internecie...


...bo koty też mają swoje potrzeby ;-P

piątek, 26 listopada 2010

nareszcie szczypta wariactwa drutowego

ostatnio moda robótkowa jakaś taka zachowawcza się zrobiła, pisałam już o tym przy okazji ostatniego numeru TwistCollective. Moją tęsknotę za odrobiną szaleństwa ukoiło to oto zdjęcie. I teraz już wiem, że chcę dziergany płaszczyk, z przesadnie szerokimi rękawami i tymi wszystkimi kokardami - cudowna rozrzutność :)

czwartek, 25 listopada 2010

Mitenki

Chodzą za mną mitenki. Zachwyciły mnie te tutaj (na samym dole posta). Czy ktoś może ma gdzieś zachomikowany taki wzór, albo podobny i byłby skłonny się podzielić? (chodzi mi o to "żebrowanie" na wierzchu, nie o sam wzór na mitenki, bo z tym powinnam sobie poradzić.) A poza tym od dłuższego czasu choruję na te ażurowe mitenki z Peruvian Connection - są takie eleganckie i kobiece, mrrr. I chyba już wiem, co teraz poleci jako następne na druty - trochę gorzej, że będę musiała raczej polubić druty pończosznicze, żeby zrobić mitenki. (nie cierpię pończoszniczych, nic nie poradzę, próbowałam parę razy, ale jakoś nie połączył nas żaden afekt ;-P

niedziela, 21 listopada 2010

Czas na zmiany?

Zastanawiam się nad dalszymi losami mojego bloga i chyba dojrzałam do zmian. Po pierwsze chcę się wyprowadzić z blogspota. Znalazłam już chyba ciekawą alternatywę, ale muszę jeszcze lepiej się z nią zapoznać. Po drugie trochę mnie już znużyło to "mydło i powidło" i czytelników chyba też. Chcę więc zrezygnować z bardzo osobistych tematów i rozdzielić pozostałe - herbimania pozostanie robótkowa, a tematy związane z tańcem pójdą na innego bloga na forum belly. W zasadzie to już poszły - mojego nowego bloga tanecznego można znaleźć tutaj.
A teraz idę poszydełkować, bo nareszcie mam na to czas :-)

środa, 17 listopada 2010

Jest już zimowy Twist Collective

Tutaj :-) Nie wiem, czy to tylko moje wrażenie, czy jakoś tak w większości konserwatywne bardzo te wzory. A mnie się marzy nutka szaleństwa i szczypta ekstrawagancji - to chyba dlatego, że od paru miesięcy nie miałam okazji wziąć drutów do ręki ;-P Podoba mi się Rohelinie - podobny trochę do Shaloma i wygląda na coś, ci będzie bardzo uniwersalne i wygodne.

czwartek, 11 listopada 2010

miłego świętowania


U nas w tym roku będzie inaczej - po pierwsze "z przyczyn niezależnych od organizatora" nie będzie naszego tradycyjnego gościa listopadowego, czyli sekutnicy :-/ Po drugie, będę dziś pracować od rana do wieczora, bo zbliża się termin oddania tłumaczenia kolejnej książki, która prawie mnie wykończyła :-/ Ale zjemy rogale na pewno :-) I jest szansa, że za mniej więcej 1,5 tygodnia odzyskam swoje normalne życie - z czasem wolnym na robótkowanie :-) Trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 1 listopada 2010

kotów dawno nie było...

...więc oto parę obrazów, które warte są 1000 słów ;-)



sobota, 30 października 2010

ATSowy mikser :-)


Poznański „trajb” Ouled Nail (czyli mój zespół) serdecznie zaprasza na (cykliczną, mamy nadzieję) imprezę pod tytułem „ATSowy mikser”. Jeśli masz ochotę potańczyć ATS i „pomiksować” się z innymi tancerkami w nieformalnej i sympatycznej atmosferze – przyjdź i dołącz do nas!

O co chodzi?
„ATSowy mikser” to spotkanie, podczas którego tańczymy ATS w formacie Fat Chance Belly Dance przeznaczone dla tancerek, które chcą spróbować swoich sił w improwizacji poza sceną lub zwykłymi lekcjami tańca, w intymnej i przyjaznej atmosferze. Podczas „miksera” tylko tańczymy – nie pouczamy, nie oceniamy, po prostu tańczymy i cieszymy się tym, że nie znając się dobrze możemy ze sobą poszaleć przy muzyce.

Dla kogo jest „mikser”?
Zapraszamy wszystkie tancerki, które znają zasady i przynajmniej podstawowe figury ATS w formacie Fat Chance Belly Dance niezależnie od tego, jaki poziom techniczny reprezentują.

W co się ubrać?
W coś wygodnego, stroje ATSowe nie są wymagane, ale jeśli ktoś ma ochotę wystąpić w pełnym „rynsztunku”, albo przetestować w warunkach „bojowych” nowy kostium, niech śmiało zabierze go ze sobą. Saggaty są mile widziane J

Co oferujemy?
Salę, miłe towarzystwo, muzykę, wspólny taniec, babskie ploty przy kawie, herbacie i ciasteczkach w przerwach między tańcami.

Kiedy?
6.11.2010, w godzinach: 13:00–14:30

Gdzie?
klub Joga Poznań, ul Grochowe Łąki 3

Ile to kosztuje?
15 zł

Ponieważ będziemy mogły wynająć salę tylko wtedy, gdy zbierze się minimalna liczba osób, prosimy o wcześniejsze zgłoszenie swojego udziału na adres: mikser@oulednail.com

PS: To mówiłam ja, Herbi - w razie, gdyby tego bloga czytały też jakieś tancerki ;-) Zapraszam, będziemy się świetnie bawić :-))

wtorek, 26 października 2010

Zupo nadobna, tłusta, zielona, ...


Nie wiem dlaczego, ale gdzieś tak od połowy swego panowania październik postanowił być listopadem – wieje, leje, zimno i generalnie – kto nie musi, niech z domu nie wychodzi. Ja muszę (przynajmniej czasem ;-), więc ostatnio moją najlepszą przyjaciółką stała się zupa, bo zupa to najlepszy sposób, by ogrzać ciało przewiane do kości. Przepis wygrzebałam gdzieś w sieci i zmodyfikowałam i teraz wygląda to tak:

Zupa z batatów i jarmużu z pesto orzechowym

Na oliwie z oliwek podsmażam dużego pora, drobno posiekanego (białą część i ten najbardziej miękki odcinek zielonej). Gdy już zmięknie, dodaję pokrojonego w dość dużą kostkę batata (słodki ziemniak) i czasem także zwykłego ziemniaka pokrojonego w kostkę. Zalewam bulionem tak, by sobie swobodnie pływały (jeśli mam czas robię wywar z warzyw, jeśli nie, to używam zdrowej kostki rosołowej w wersji wegetariańskiej, ale jak kto mięsa nie unika, to oczywiście bulion z kurczaka też będzie pasować). Gdy ziemniaki są już prawie miękkie dodaję posiekane drobno liście jarmużu (dobre dwie garście). Przykrywam garnek pokrywką i gotuję na niezbyt dużym ogniu, aż jarmuż całkiem zwiędnie i ugotuje się we wodzie (to się dzieje b. szybko – jakieś 3 minuty zwykle). Wtedy dodaję czerwoną fasolę (ale dobre jest też z ciecierzycą) – rzadko chce mi się gotować suche ziarna, więc zwykle wrzucam po prostu odcedzoną zawartość puszki ;-). Gdy fasola się zagrzeje doprawiam zupę solą i pieprzem i odstawiam z płomienia.

Teraz biorę pęczek bazylii (spory), 1-2 ząbki czosnku, sporą garść orzechów włoskich, posiekanych dość drobno, jak mam, to kilka liści świeżej szałwii, mniej więcej tyle samo parmezanu, co orzechów włoskich i kilka chlustów oleju z orzechów włoskich (lub oliwy z oliwek jeśli akurat oleju zabrakło) – wszystko miksuję na dość gładką masę o konsystencji tradycyjnego pesto (proporcje składników zawsze zmieniam na oko, żeby uzyskać pożądaną konsystencję i smak – zwykle za każdym razem smak wychodzi nieco inny i to mnie bardzo cieszy, bo lubię niespodzianki. (pesto można przygotować wcześniej i trzymać w lodówce oczywiście).

Teraz odkrywam garnek z zupą i wlewam do niego sok z całej cytryny. Mieszam, nalewam na talerz i na środku układam łychę pesto. Rozpływa się powoli w bulionie uwalniając boskie aromaty i smakuje nadobnie (z kawałkiem świeżej bagietki, albo razowego chleba) :-)

wtorek, 12 października 2010

Z cyklu genialne pomysły - jak zrobić sobie "szytego na miarę" manekina

Takie cudo dziś znalazłam: instrukcję, jak zrobić sobie manekina i to w dodatku manekina o naszych wymiarach. Proste i tanie - na pewno skorzystam, gdy tylko będę mieć trochę czasu. Do szału doprowadza mnie fakt, że nie zawsze mogę dopracować kształt sweterka, bo przymierzanie na sobie nie pozwala zauważyć wszystkich niedoróbek.
A jak trochę się ogarnę, to opowiem wam, gdzie mnie nosiło, jak mnie nie było ;-)

PS: I jeszcze taki fajny blog o szyciu - petit main sauvage :-)

niedziela, 26 września 2010

zen u progu jesieni


Czas sunie na przód niczym nieustraszony lodołamacz, jeszcze dwa tygodnie byliśmy ze Smokiem w Ogrodzie Botanicznym (ja –wstyd przyznać – po raz pierwszy) i napawaliśmy się wciąż świeżą zielonością, pozostawioną nam w spadku przez ulewne sierpniowe deszcze. Dziś wszystko się zmieniło – przyroda przypomina bizantyjskie mozaiki. Światło jest inne – przesycone złotem, ale nie tym blaskiem nowości, jaki oglądać możemy na obrączkach nowożeńców. To dyskretny urok spatynowanego metalu, starego złota, mosiądzu i miedzi. Niebo skryło się za muślinowym welonem. Świat przypomina mi czerstwą sześćdziesięciolatkę, piękną wewnętrznym urokiem, świadomą tego, kim jest, spokojną, wylegującą się na hamaku w przeświadczeniu, że nic nie musi... i pogodzoną z myślą, że w końcu umrze. Przyroda sprawia wrażenie pogrążonej w medytacji, jakby zbierała siły do spotkania z gwałtownym charakterem późnej jesieni i zimy. A ja obieram ze skórki sparzone, bardzo dojrzałe brzoskwinie, czuję ich kojący zapach, czuję jak maślany miąższ rozpływa się pod moimi palcami, gdy wyciągam pestki i jest mi dobrze.
A zdjęcia są z wyprawy do botanika – jeszcze bardziej letnie niż jesienne. Zafascynowały mnie faktury liści i gałęzi bardziej niż same rośliny - w dużym zbliżeniu większość z nich przypomina jakieś współczesne dzieła sztuki.








niedziela, 12 września 2010

W życiu trzeba umieć się urządzić...


... i Mantra dobrze o tym wie. Dlatego skrzętnie korzysta z każdej okazji, żeby zasiedlić jakiegoś żywiciela (może być kot, może być człowiek) i wygodnie się na nim wymościć ;-P Ostatnio trafiło na Staszka - jak widać użyła jego brzucha w roli kanapy ;-P Stanisław zaś ma tak wiele matczynych (tatczynych?) uczuć, że pozwala ze sobą robić praktycznie wszystko i jak widać, jeszcze czule Mantrę przy tym obejmuje. Kocie czułości zawsze topią mi serce, jak wosk. To nic, że za piętnaście minut będzie awantura i walenie się łapami po uszach ;-P

sobota, 11 września 2010

A perfect day

Obudziłam się z poczuciem, że to będzie naprawdę świetny dzień. Uwielbiam tę porę roku – „babie lato”. Rano świat spowijała gęsta mgła podszyta światłem i po prostu było wiadomo, że koło 10:00 ustąpi miejsca słońcu i błękitnemu niebu. Świat wyglądał na łagodny i zrelaksowany. Jest takie fajne słowo angielskie „mellow”, co można tłumaczyć, zarówno jako „dojrzały”, jak i „ciepły”, „pełny”, „miękki”, „łagodny” - ten dzień właśnie taki jest – po prostu „mellow” ;-) W głowie szumi mi delikatnie skroniowy ból i piosenka Faith No More pt. „Easy like Sunday morning”. To taki dzień, którego nie zepsują nawet drobne dolegliwości fizyczne. Z resztą zaraz łyknę kawy przegryzając ją dojrzałymi, słodkimi malinami i będzie idealnie. Będę dziś dryfować z prądem, zajmę się domem, ugotuję coś pysznego, może namówię Smoka na spacer po lesie i poszydełkuję na pewno. A’propos szydełkowania, to wiktoriański obrusik Scarabee wygląda tak:


Ma niepozaszywane nitki, nie jest nakrochmalony ani trochę, ani naciągnięty – generalnie „stan surowy otwarty” ;-) Podoba mi się kremowy odcień tych nici, są cieniutkie i dają ten efekt delikatności potrzebny przy pracach nawiązujących do stylu Irish Corchet. Wzór znalazłam w jednym z numerów nieocenionego, rosyjskiego czasopisma Duplet. Chylę czoła przed autorami tej pozycji, bo każde wydanie to nieocenione źródło wiedzy.


Obrus będzie jeszcze powstawał przez dłuższy czas, mam nadzieję, że przyszli beneficjenci mi wybaczą. Przy okazji zachciało mi się powrotu do szydełka w większej skali i mam już wybrany sweterek, który bym chciała zrobić – o taki:



Będę próbowała go odtworzyć bez wzoru, nie wygląda na przesadnie skomplikowany. Niestety zapisałam sobie tę fotkę bez informacji o źródle.

A oprócz tego marzą mi się nowe zazdrostki w kuchni i ostatnio wygrzebałam coś takiego:


Idealnie pasują do naszego kociego domu, nie uważacie? Patrząc trzeźwo, to pewnie pracy będzie na pół roku ;-)

Miłego weekendu, i żeby był bardzo „mellow” ;-))))

piątek, 10 września 2010

O tym, że ucieczka nie zawsze jest porażką

Wybaczcie, że wciąż nie ma zdjęć szydełkowej robótki, ale rzeczywistość zaskrzeczała ostatnio – oprócz typowego nawału pracy prowadziliśmy kolejny etap remontu łazienki, który z przyczyn organizacyjnych i finansowych nie zawsze zależnych od nas ciągnie się już od maja i pociągnie się kolejnymi etapami pewnie do przyszłego roku.

Remont jest fundamentalny, z doprowadzeniem rur z ciepłą wodą, usunięciem junkiersa, zdzieraniem tynków, a nawet przestawianiem ścian. Jednym słowem potężny stres psychiczny i fizyczny. Jestem już bliżej niż dalej, no i wreszcie dziś po czterech dniach będę się mogła wykąpać i umyć włosy – mała rzecz, a cieszy ;-P

I czasem mam ochotę zachować się kompletnie nieodpowiedzialnie i uciec od tego bajzlu – i to właśnie zrobiłam w tym tygodniu – uciekłam do lasu – niby na grzybobranie, ale tak naprawdę chodziło o las, o wyciszenie i kontakt z przyrodą.


Byłam tam pięć godzin, ani razu nie pomyślałam o problemach, skupiałam się na zbieraniu grzybów, na drobiazgach, na listkach, na gałązkach, na zapachach i nagle jakbym zniknęła, stopiła się z Matką Naturą, nie było mojego ego i świata zewnętrznego. Niezwykłe uczucie.Tak wyobrażam sobie satori.


Zejście na ziemię było bolesne, bo niestety grzyby obrodziły – zebrałam sama dwa kosze (!) prawdziwków, czerwonych kozaków, czarnych kozaków, podgrzybków malusieńkich, kurek – jednym słowem, czego dusza smakosza zapragnie. Siedziałam nad tym do 22:30 (Smok pomagał, my hero :-). Zrobiłam dziesięć słoików grzybów w occie, nakroiliśmy mnóstwo podgrzybków na suszenie i zrobiliśmy sobie ucztę z maślaków, kurek i malutkich podgrzybków z patelni. I padłam.


Ale się już pozbierałam i będę blogować częściej, mam nadzieję.

poniedziałek, 6 września 2010

No i wrzesień mnie zastał ;-)

A ja dalej pracuję po 10 godzin dziennie, a w wolnym czasie staram się choć trochę potańczyć, więc w zasadzie nie ma wiele do opowiadania. Robótki leżą w kącie, choć inspiracji ostatnio mnóstwo, to czasu brak. Choć mam coś na warsztacie. Obiecałam siostrze trajbowej szydełkowy obrus z okazji jej ślubu. Obrus wzór ma wiktoriański i delikatny, z cieniutkich nici wykonany - bardzo mi się podoba, ale sierota jedna dałam straszną plamę, bo za późno wpadłam na genialny pomysł, by Scarabee nim obdarować i na ślub, który odbył się w sobotę gotowa była zaledwie 1/4 pracy :-/ Na szczęście młoda para okazała się niezwykle wyrozumiała, obejrzała to, co jest, wyraziła zachwyt i cierpliwie czeka na ciąg dalszy. Wpadka straszna z mojej strony, na usprawiedliwienie mam tylko to, że naprawdę ostatnio wolnego czasu mam ze 2 godziny dziennie. Dziś już zbyt ciemno, ale jutro postaram się zrobić zdjęcia zaczątkowej fazy obrusa. I to szydełko bardzo mnie natchnęło i mam już pomysł na sweterek i na biżuterię z Irish crochet i chciałabym szydełkowe pojemniczki do szafy zrobić, jednak w tym tempie wygląda na to, że zrealizuję swoje plany gdzieś do stycznia ;-P
Nie porzucajcie wiary we mnie, ten kierat w końcu się skończy i znów będę robótkową Herbatką. Buziaki

środa, 21 lipca 2010

Albo się żyje, albo o życiu pisze

No właśnie, ja ostatnio żyję bardzo intensywnie (choć nie koniecznie jest to życie usłane różami), dlatego niestety nie starcza już miejsca na bloga. Nie zamykam go, po prostu biorę sobie dłuższą przerwę na życie. Trzymajcie się ciepło (albo chłodno, biorąc pod uwagę kolejną falę upałów) i zajrzyjcie tu we wrześniu.

wtorek, 15 czerwca 2010

Oceaniczna narzutka - żeby nie było, że nie dziergam ;-P


Ostatnio średnio u mnie z czasem, ze skupieniem równie średnio, a nawet jeszcze średniej, dlatego skomplikowane robótki odłożyłam w kąt. W tym z wielkim żalem próbkę do Sabbatical, który jest piękny, ale nadaje się jako projekt na długie leniwe wakacje, kiedy można zasiąść w ogrodzie na leżaku i przez cały dzień ze spokojem dłubać ten koronkowy ażurek, popijając napoje chłodzące. Niestety ten luksus mnie w tym roku raczej nie czeka, więc Sabbatical stał się "półkownikiem". Jednak korciło mnie, żeby nie odkładać drutów całkowicie, a poza tym bardzo chciałam zobaczyć, jak wyglądałaby gotowa robótka z cudnego akrylu, który przywiozłam z Barcelony - tego w odcieniu oceanu.


Ponieważ włóczki miałam raptem niecałe 300 g, to możliwości były dość ograniczone. W końcu zainspirowała mnie narzutka, czyli "capelet", którą zobaczyłam tutaj.


Niewiele myśląc przewinęłam włóczkę w kłębki (a w zasadzie w jeden duży kłębek), chwyciłam za druty (numer 7, cóż za luksus - robótka rosła w oczach ;-) i dałam się ponieść inspiracji. Narzutka powstała w całkowicie organiczny sposób, niczego nie planowałam, nie wyliczałam, po prostu płynęłam sobie z włóczką, dodając lub ujmując oczka.


Wyszła taka trochę narzutka retro, a pewno nie na tę porę roku, ale myślę, że jesienią bardzo mi się przyda. I nie mogę napatrzeć się na ten kolor. Żałuję, że nie miałam dość włóczki, żeby dorobić do tego "ogrzewacze nadgarstków", ale takie dłuższe, sięgające tuż za łokieć. No cóż, może znajdę inną, która będzie do tego pasować :-)
PS: Nie zwracajcie proszę uwagi na moją twarz, jakieś straszne "gęby" mi dziś aparat przyprawiał ;-P

piątek, 11 czerwca 2010

37 stopni w cieniu...




Tyle dziś u nas było - nawet oddychanie wydaje się sporym wyzwaniem ;-) Koty przypominają futrzaste szmatki, a ja co pół godziny biegam pod prysznic, żeby zapobiec zlasowaniu mózgu ;-P Coś (w miarę) mądrego napiszę jak odżyjemy. Miłego weekendu

wtorek, 8 czerwca 2010

Letnia sukienka w klimacie retro


Wreszcie zrobiło się ciepło, ba nawet upalnie. Skwapliwie skorzystałam ze zmiany aury i wyciągnęłam z szafy szukienki maksi, koraliki, sandały, klapki, bransoletki na kostkę, jednym słowem wszystko, co czyni mnie szczęśliwą, a na co mogę sobie pozwolić tylko latem :-) Mogłam też wreszcie udokumentować moje najnowsze dzieło krawieckie. W odruchu emocjonalnym nabyłam na Allegro cieniutką bawełnę - granatową, w drobne groszki, w dodatku z haftem na brzegu. Nie wiem, co mnie napadało - nigdy w życiu nie nosiłam nic ze wzorem w groszki, jakieś to nazbyt słodkie i kobiece dla mnie było. A teraz ujrzałam i zapragnęłam. By podkreślić ten kobiecy wzór wybrałam sukienkę o dziewczęcym i dość ponadczasowym fasonie ze stareńkiej Burdy nr 5/2003. Obawiałam się troszkę tego szycia, bo moje dwa poprzednie projekty wylądowały w koszu (bluzeczka letnia z batystu i sukienka z dzianiny, które schrzaniłam od góry do dołu ;-) Jednak tym razem się udało, a sam proces sprawiał mi nawet przyjemność. I nieskromnie uważam, że jak na moje niewielkie umiejętności krawieckie sukienka wyszła nie najgorzej - muszę jeszcze poćwiczyć dokładność i wszywanie zamka błyskawicznego (jest z tyłu sukienki) - ale całość i tak wyszła na tyle fajnie, że będę ją nosić. W przypływie weny uszyłam jeszcze takie "wiktoriańskie" pantalony, czyli po prostu megamajtki ;-) Wzór opracowałam sama i bardzo mi się spodobał. Wprawdzie ten strój przyciąga wzrok ludzi, a Smok mówi, że wyglądam "jak z czasów Ludwika XIV", ale przynajmniej nie jest szablonowo ;-)
Nabrałam ochoty na kolejne projekty - spróbuję się zmierzyć z bordowym jedwabiem w smoki, który wieki temu przywiozłam z Chin i uszyć z niego zwiewną sukienkę. I myślę też o szerokich haremkach do noszenia na co dzień.


Sukienka nie jest krzywa, tylko się jakoś tak dziwnie wygięłam ;-)


A tu kombinuję, co by tu jeszcze zmalować... yyy.. uszyć oczywiście ;-)

wtorek, 1 czerwca 2010

Brahdelt wzywa, Herbi odpowiada ;-)

Brahdelt rzuciła wyzwanie, żeby się pochwalić, które z własnoręcznie wydzierganych dzieł nosimy, a które jakoś tak niekoniecznie. Przejrzałam robótki z całego zeszłego roku i bilans nie jest najgorszy muszę powiedzieć.


Central Park Hoodie - aktualnie jeden z moich ulubieńców, wygodny, miły, wszechstronny.


Charm - zgodnie z nazwą - jest czarujący, niestety jeszcze się nie rozciągnął na długość tyle, ile powinien, ale uwielbiam go. Pasuje do różnych zestawów - tych bardziej eleganckich i tych bardziej sportowych - czuję się w nim bardzo kobieco.


Shalom - przebój tegorocznej zimy, ma cudowny, wyszczuplający fason, kolor, który uwielbiam. Jedyne zastrzeżenie - włóczka z odzysku okazała się mało odporna na noszenie i zaczęła się już mechacić. Rozważam zrobienie jeszcze jednego Shaloma z długim rękawem, bo jest bardzo praktyczny.


Violet - jest uroczy, kobiecy i zalotny - często go przymierzam - i odkładam do szafy ;-P Nie dlatego, że coś jest z nim nie tak, tylko dlatego, że mam mało ubrań, które pasowałyby do niego kolorystycznie (ale pracuję nad tym ;-) - no i pogoda od dłuższego czasu zupełnie nie na ażury :-/


Motylek - potencjalny ulubieniec w praktyce się nie sprawdził. Dekolt jest ciut za długi i rękawy co chwila opadają mi z ramion, poza tym są tak szerokie, co chwila zahaczam nimi o klamki drzwi i nieszczęście gotowe. Raczej poleguje na półce, niż jest noszony.


Fog - Mgiełce nie mam nic do zarzucenia poza tym, że ma kolor, który nie pasuje w zasadzie do żadnej innej części mojej garderoby (może poza tym zestawem, który uwidoczniony jest na zdjęciu). Założyłam ją może ze dwa razy.



Celtic - cudowny kolor, cudowna włóczka, cudowny wzór. I leży na półce. Dlaczego? Również z powodu koloru - wkrótce po jego zrobieniu z fazy zieleni przeszłam w fazę niebieskości i też nie bardzo mam z czym go zestawić - ale nie porzucam nadziei, bo Celtic jest fantastyczny.


Carmen okazała się niewypałem. Kosztowała mnie sporo zachodu, bo w samym środku robótki zabrakło mi włóczki, a w sklepach się skończyła i w końcu pomogła mi jakaś miła czytelniczka bloga. Niestety, okazało się, że sweterkowi brakuje lekkości, niezbyt dobrze układa się na sylwetce i potwornie się mechaci (włóczka Carmen z serii Red Heart wygląda pięknie i mięciutko w kłębku, ale gotowy wyrób nie wytrzymuje próby czasu - pierwsze "kłaczki" pojawiły się już po dwóch założeniach, a później było tylko gorzej).
To tyle, jeśli chodzi o mój sweterkowy rachunek sumienia :-)