poniedziałek, 30 maja 2011

Batinjan makdous, czyli wegański przysmak z Libanu


Odkąd w serwisie Dirty Kitchen Secrets znalazłam przepis na libańskie faszerowane i marynowane w oliwie bakłażany wiedziałam, że po prostu muszę tego spróbować. Ta potrawa zawiera wszystkie smaki, które uwielbiam, oliwę, orzechy, bakłażany i pestki granatu i szczyptę czosnku oraz chili. Problem polegał tylko na tym, że choć w Polsce kupno pięknego, dorodnego bakłażana, nawet w nieco mniej standardowym; różowym lub białym kolorze nie stanowi większego problemu, to tzw. "baby eggplants", czyli minaturowe oberżyny to wciąż raczej rzadko spotykany rarytas. Rozważałam już nawet, czy batinjan makdous nie udałyby się, gdybym wzięła dużego bakłażana, pokroiła w plastry, ugotowała je i potem zawinęła roladki z farszem i zalała oliwą, kiedy podczas cotygodniowych zakupów w Selgrosie ujrzałam podłużną paczuszkę zawierającą niewątpliwej urody, maluteńkie bakłażany. Zrobiłam testową partię w piątek, w niedzielę nie było po nich śladu. Smakują obłędnie. Jeśli lubicie meze, tapas i tego typu drobne przekąski, zazwyczaj z hojną dozą oliwy, to to libańskie cudo wam z pewnością posmakuje. I w dodatku jest to potrawa wegańska, więc można dostarczyć podniebieniu rozkoszy bez najmniejszych wyrzutów sumienia ;-)
Przepis podany w linku do Dirty Kitchen Secrets jest dość łopatologiczny, bo bogato ilustrowany, gdyby ktoś jednak potrzebował tłumaczenia, to dajcie znać. Dodam tylko, że moja wersja była bez chili (zapomniałam nabyć) i bez kolendry, której zapachu serdecznie nie cierpię - zamiast tego użyłam natki pietruszki.

czwartek, 12 maja 2011

co tam, panie, u Herbatki?

Jakby się ktoś pytał, co u mnie, to zawodowo zajmuję się ostatnio tłumaczeniem kolejnego kryminału pewnego niemieckiego autora - dość niecodziennego, ale ciekawego. A poza tym zajmuję się tym:


a także tym:


oraz tym:


i tym:


no i nie zapominajmy o tym:


Tak tak, szyję kostiumy do tańca namiętnie, a gdy już mam chwilę wolną, to tańczę:



Moje dłonie nie dotykały szydełka od daaawna, druty nawet udało mi się pochwycić, bo w ramach porządków w zapasach włóczkowych odkryłam przyjemny, malinowy moher i chciałam z niego wyczarować taki "owijacz" ze starego numeru Rebbeki:


Sorry, ale lepszego zdjęcia nie mam. Udziergałam z 30 centymentrów i na więcej nie mam czasu, może i dobrze, bo robótka jakby nie na tę porę roku. Odkryłam też parę nowych modeli, w których się zakochałam, jednak przy moim obecnym planie dnia, to może w przyszłej 10-latce ;-P
Trzymajcie się, do następnego.

PS: Kompletnie zapomniałam - po miesiącach wesołej prokrastynacji wreszcie udało mi się uruchomić stronę internetową mojego zespołu - jest tutaj. Mamy też swój profil na Facebooku, polubcie, jeśli macie ochotę ;-)