poniedziałek, 28 lipca 2008

Artemisia


Urwałam się na jeden dzień z orbity - moje tłumaczenia osiągnęły tak żenująco niski poziom, że postanowiłam niedzielę poświęcić na odpoczynek i oderwanie się od pracy. Pomogło :-)
Upał był taki, że na samą myśl o Celticu robiło mi się słabo. Zaczęłam więc bazgrolić szkice do kolejnego własnego projektu. Coś te moje własne projekty szczęścia ostatnio nie mają, bo większość zatrzymuje się na etapie szkiców - a to włóczki odpowiedniej brakuje, a to mi ochota przechodzi itd. Ten jednak ma pewne szanse na (powolną, bardzo powolną) realizację. Zrobiłam szkice, zrobiłam próbkę i wczoraj nawet udało mi się zrobić 3/4 połowy przodu :-) Mam nadzieję, że uda mi się wkrótce pokazać coś więcej niż próbkę. Ma to być sweterek z cyklu kobiecych, romantycznych i może nieco wiktoriańskich ;-) Włóczka pochodzi od nieocenionej Raweny i ma głęboki odcień wina, nie buraczków, jak widać na zdjęciu ;-) Musiałam rozdzielić nitki na pół, bo sweterek ma być cieniutki. Projekt nazwałam Artemisia, bez związku z włóczką, czy wyglądem swetra, ale dlatego, że łacińska nazwa estragonu to jedna z moich ulubionych (artemisia dracunculus, pięknie prawda? i element "smoczy" się pojawia ;-) - no wiem, wiem, dziwactwo, ale ja uwielbiam łacińskie nazwy roślin.

sobota, 26 lipca 2008

coś dla oka...


foto: Peruvian Connection

Dostałam wczoraj katalog Peruvian Connection. Jesienna kolekcja jest po prostu bajeczna, sporo modeli inspirowanych dawną modą, np. motywami edwardiańskimi. Podoba mi się niemal wszystko, aż trudno wybrać co najbardziej. Na pewno dłuuugo, długo i tęsknie przyglądałam się temu żakiecikowi, przepięknemu, taliowanemu płaszczykowi, temu edwardiańskiemu żakiecikowi oraz skórzanemu bolerku. Jednak warto obejrzeć cała kolekcję, zapewniam - a później gryźć paluchy z zazdrości, że nie mamy takich ciuchów ;-P

piątek, 25 lipca 2008

na orbicie


Wierzcie lub nie, zamieniłam się w sputnika ;-) Moje dni złożone są z ciągłego krążenia po orbicie: sypialnia, kuchnia, łazienka i „centrum galaktyki”, czyli fotel z laptopem, na którym robię tłumaczenia. To tam, jakby powiedziała Poświatowska – „sekuję” żywą tkankę słów, rozdzielam je i składam na nowo w innym języku, zeszywam cienką nicią intuicji, fastryguję polską składnią, mam tylko nadzieję, że nie wyjdzie mi z tego jakiś Golem, albo Frankenstein ;-) Ktoś pytał, co właściwie tłumaczę, a ja niegrzecznie nie odpowiedziałam – różnie, różniście, ale przeważnie przewodniki turystyczne i poradniki biznesowe, czasem umowy, czasem katalogi reklamowe. Czy mnie to nie nudzi? Zasadniczo nie, zawsze można się nauczyć czegoś nowego, a poza tym proces translacji zawsze wydawał mi się fascynujący, jak „odpowiednie dać rzeczy słowo”, jak oddać te subtelności, którymi nasz język nie dysponuje, jak przekazać „co autor chciał powiedzieć” lub raczej „co wydaje mi się, że chciał powiedzieć”. Nie ma co ukrywać, mam to szczęście, że robię to, co lubię. Choć przyznaję, że najbardziej chciałabym tłumaczyć dobrą literaturę.
Niestety nierozsądnie wzięłam sobie na głowę trochę za dużo, terminy napięte, więc zamiast żyć normalnie „orbituję”, okazyjnie robiąc wypady do parku, bo zieleń pozwala mi utrzymać oczy w miejscu, które przewidziała dla nich Matka Natura (po kilkunastu godzinach przed laptopem mają ochotę wypaść ;-) Dlatego Kochani Czytelnicy musicie wykazać jeszcze trochę cierpliwości, a nie powiem - nowe projekty chodzą mi po głowie i wciskają się w każdy moment, kiedy nie myślę o pracy ;-)
A zdjęcie jest chyba po to, żeby pasowało to powiedzenia „every cloud has a silver lining” – bo tak właśnie czuję teraz. I muszę o tym pamiętać, zwłaszcza, że Mantra miała dziś kolejny atak padaczki - krótki, niezbyt mocny, ale 3 tyg. wcześniej niż ostatnim razem. Więc nici ze zmniejszonej dawki leków, trzeba wrócić do starej. Ale się trzymamy. Mańka też - w końcu, jak mawia Gosh - Mantra chce udowodnić, że jest kotem niezniszczalnym.

sobota, 19 lipca 2008

powolutku do przodu


Nie myślcie, że sobie odpuściłam całkiem robótkowanie, o nie :-) W prawdzie udaje mi się na nie wykroić maks. pół godziny do godziny dziennie, ale się nie poddaję. Tym sposobem dociągnęłam "korpus" Celtica do poziomu pach i zgodnie z instrukcją przeszłam do rękawów. To, co widać na zdjęciu, to jakieś kilkanaście centymetrów pierwszego rękawa właśnie. Niestety w przeciwieństwie do drutów na żyłce, druty skarpetowe dały mi w kość. Nie lubię ich używać, a poza tym na miejscach styku drutów oczka robótki są nieco luźniejsze. Nie potrafię temu zapobiec i nie bardzo mi się to podoba, bo oczka nieco się odróżniają od reszty robótki ;-/ Przesuwanie miejsca styku drutów niewiele daje, po prostu rozciągnięte oczka przenoszą się z jednego miejsca w drugie. Na warkoczu tego nie widać, ale tam gdzie jest gładki dżersej lewy niestety tak. Chyba będę musiała z tym żyć - chyba, że ktoś ma jakąś mądrą radę w tym względzie.
A tak poza tym, to mam ochotę wydziergać coś bardzo koronkowego, ażurowego i cieniutkiego, takiego na drutach maks. nr 2 ;-)

czwartek, 17 lipca 2008

o prawdziwej kobiecie ...

mimo braku czasu, po prostu muszę się z wami tym podzielić. Zobaczyłam dziś zdjęcie Helen Mirren w kostiumie kąpielowym. I zgadzam się ze wszystkim co tam napisali - kobieta wygląda przepięknie, a nadmienię tylko, że stuknęło jej właśnie 63 lata i co ważniejsze, jest znana z tego, że nigdy nie poddała się operacjom plastycznym, co czyni z niej w światku aktorskim niemal tak mityczne stworzenie, jak jednorożec ;-) Czytałam kiedyś, że wzbudziła niemal święte oburzenie, kiedy przed ceremonią rozdania Oskarów odmówiła skorzystania z darmowego wstrzyknięcia botoksu (różne firmy robią takie "promocje" dla znanych aktorów itd.) Lubię panią Mirren za jej role, cięty dowcip i za klasę z jaką się ubiera oraz to, że potrafi swoje zmarszczki uczynić seksownymi - No bo powiedzcie same, kobietki - nie chciałybyście TAK kiedyś wyglądać? (szczerze mówiąc tę sukienkę to bym i dziś przyjęła bez mrugnięcia okiem)

środa, 16 lipca 2008

Mańka filozoficzna


Żeby wam smutno nie było ;-)
Mantra w nastroju filozoficznym, wbrew pozorom raczej nie "padnięta na pysk", ten drugi wariant to raczej ja uprawiam w tym tygodniu, ale zdjęć wam nie pokażę ;-)

wtorek, 15 lipca 2008

after the sun comes rain, after the rain comes sun again...

Ech, dni mijają jakby ktoś konsekwentnie obcinał z nich kolejne godziny, koło czwartku moja doba będzie ich pewnie mieć z 13 ;-) Uprzejmie przepraszam za ciszę na blogu w tym tygodniu, ale staram się pozbierać z różnymi zaległymi sprawami i ogarnąć pracę (właśnie dostałam dodatkowe zlecenie tłumaczenia książki "na wczoraj", nie wiem na co mi to, ale wzięłam - głupia Herbatka). Jednym słowem nieco "robię bokami" w związku z czym nic specjalnie ciekawego do umieszczenia na blogu nie mam.
Opowiem może jednak o warsztatach weekendowych. Niestety zdjęć nie będzie, bo warsztaty to intensywna praca i ani czasu ani miejsca na strzelanie fotek nie ma niestety. W piątek zajmowałyśmy się improwizacją w tańcu orientalnym. O tym, jak intensywnie niech świadczy fakt, że nie usłyszałyśmy w ogóle gwałtownej burzy, która szalała wieczorem nad Poznaniem (i przez którą odwołano koncert Nelly Furtado) i szczęki opadły nam dopiero, gdy opuszczałyśmy szkołę ;-) Sama improwizacja - cóż mogę powiedzieć - uświadomiłam sobie, jak długa droga jeszcze przede mną, aby swobodnie wykorzystywać swoje umiejętności. I wcale nie chodzi o to, że umiem zbyt mało figur na przykład. Wiecie jak trudno zaimprowizować ciekawy układ wykorzystując tylko dwie ulubione figury? Bardzo pouczające warsztaty, a przy okazji też wyciskające siódme poty. Poznałam parę świetnych kobitek oraz dowiedziałam się, że jest szansa, żebym mogła od października uczyć się w Poznaniu ATS (American Tribal Style - moja ulubiona odmiana tańca orientalnego).
W sobotę rano zmierzyłam się z woalem. Poznawałyśmy figury chodzone, obrotowe i wykorzystanie woalu przy innych figurach. Widok naprawdę przepiękny - kolorowe, delikatne kawałki materiału rozkwitały w naszych rękach, falowały, żyły. Korzystanie z woalu wymaga też dużej dozy kokieterii i szczerze mówiąc to też było dla mnie wyzwaniem (np. robienie słodkich oczu podczas gdy woal zamieniasz w rodzaj kwefu na głowie tak, że widać ci właściwie tylko brwi i oczy - a wszystko z wdziękiem, wdziękiem ;-)Niezawodna Donya (nauczycielka moja ukochana), jak zwykle bardzo szczegółowo omawiała każdą figurę i zwracała uwagę na najmniejsze szczegóły - to dzięki niej wiem, że muszę popracować nad czymś tak wydawałoby się prostym, jak chodzenie z gracją ;-) Przy figurach obrotowych, polegających głównie na wirowaniu w zawrotnym tempie z woalem - wysiadł mi błędnik. Po jakichś kilkunastu minutach kręcenia się w kółko w tę i tamtą stronę zemdliło mnie poważnie i zostałam oddelegowana na krzesło ;-)Ale nie żałuję, było cudownie, a błędnik można wyćwiczyć, więc po prostu muszę tylko nieco ostrożniej, ale za to częściej wirować ;-) Za to duma rozparła mnie jak japońską rybkę fugu, gdy na koniec warsztatów podeszła do mnie Donya i zapytała, czy były to moje pierwsze zajęcia z woalem. Kiedy potwierdziłam, powiedziała, że chyli czoła, bo radzę sobie naprawdę nieźle. Jak widać czasem robienie czegoś "aż się porzygasz" (no prawie ;-) przynosi pewne efekty ;-P
Zostawiam was na jakiś czas, na osłodę zmieniając muzykę na hinduską. Wiem,że sitar i słodki (przesłodzony?) wokal mogą być denerwujące, ale co ja poradzę, uwielbiam tę odrobinę kiczu ;-)

piątek, 11 lipca 2008

ad rem, jak to mówią ;-)

No właśnie, należałoby wrócić do rzeczy, czyli drutowania, sęk w tym, że nie za wiele mam do zameldowania. "Celtic" tak, jak ruszył z kopyta, tak nagle zamarł, bo nijak w tym tygodniu czasu nie miałam, żeby się nim troskliwie zająć. A jak się w końcu zajęłam i podciągnęłam go w górę o jakieś 8 cm, to się okazało, że zapomniałam wyrobić dziurkę na guzik i trzeba było wszystko spruć. (wiem, że mogłam spróbować robić później dziurkę techniką nacinania, ale bałam się, że jak się nie uda, to cała robótka będzie do powtórki). Nadrobiłam już te sprute centymetry, ale chwalić się na razie nie ma za bardzo czym. Wczoraj, jak już wspominałam wyskoczyłam do sklepu włóczkowego, więc mam już także cały "sprzęt" potrzebny do wykończenia "Celtica". Przedtem miałam wątpliwości co do wyboru włóczki, bo marzył mi się taki bławatkowy lub w kolorze wina, ale miałam na to zbyt mało motków, jednak im bardziej się przyglądam robótce, tym bardziej mi się podoba. "Celtic" ma w sobie coś ze średniowiecznych opończy i dawnych ubrań Wikingów i naturalny, kremowy kolor wełny przyjemnie ten klimat podkreśla. Myślę, że należą mu się także jakieś fajne guziki - nie plastikowe, ale drewniane, albo kościane i raczej takie dość prymitywne w formie.
Przy okazji chciałam wszystkim podziękować za porady w kwestii włóczki na Smoczy sweter. Jeszcze nie podjęłam ostatecznej decyzji, ale wczoraj w sklepie urzekła mnie włóczka Maxi Inter-foxu - 100% akrylu, mięciutka o mięsistym splocie - wygląda na taką, co po pierwsze będzie tworzyć ładne warkocze, a po drugie nie będzie "gryzła". Spodobał mi się odcień "Estragon", taka ciemna, poszarzała zieleń. I o dziwo Smokowi się też ten kolor spodobał, choć on zwykle jest jak pan Ford: "może być każdy kolor, pod warunkiem, że będzie czarny' ;-) Mam jeszcze trochę czasu na zastanowienie się, bo "Celtica" tak szybko nie skończę. Weekend znów zapowiada się aktywnie: towarzysko i tanecznie ;-)

czwartek, 10 lipca 2008

o pokusach nieodpartych...


Wyskoczyłam dziś do sklepu włóczkowego po druty i nieopatrznie weszłam do księgarni z tanią książką. Mam ambiwalentne odczucia zawsze, gdy tylko tam wchodzę. Bo uwielbiam książki i cieszę się, kiedy za skromny budżet mogę ich kupić więcej, jednak z drugiej strony jest coś niezwykle zasmucającego w tym, że książki zalegają na półkach, a ich ceny są wciąż obniżane, aby się ich "pozbyć".
Książki nie powinny leżeć na półkach, powinny być czytane, inaczej są martwe. Dlatego ilekroć znajduję się w takim miejscu, mam ochotę zabrać je wszystkie do domu i czytać, czytać, czytać.
Książki są dla mnie jak skrzynie ze skarbami wyłowione z morza - nigdy nie wiesz, co ukaże się po podniesieniu wieka - setki złotych luidorów, a może obgryziona do kości czaszka pirata, a może tylko garść śmieci. Lubie stać przy ladach w księgarni, brać książki do ręki, wczytywać się w teksty na okładkach, czuć zapach papieru i druku i wyobrażać sobie, gdzie mnie przeniosą podczas lektury. Dzięki nim mogę doświadczyć emocji, których być może nigdy nie dane mi będzie poznać w realnym życiu lub których nigdy nie chciałabym poczuć na własnej skórze. Czasem dostarczają "miniobjawienia", gdy nagle czytam, jak ktoś oblekł we właściwe słowa coś bardzo ważnego, co tkwiło we mnie od zawsze, ale czego sama wyrazić nie potrafiłam.
Chyba z tej miłości do książek tyle lat pracowałam w wydawnictwie - gdy stres sięgał granic zaszywałam się w magazynie ;-) A wszystko przez mojego Tatę chyba. Tato miał nabożny stosunek do książek i kupował mi je odkąd pamiętam. Mama zadbała o to, abym w wieku 5 lat umiała już samodzielnie czytać proste teksty (lubiłam rysować, Mama pisała mi literki na wzór, a ja starałam się powtórzyć jej ruchy, a że byłam ciekawska jak kot, to oczywiście chciałam wiedzieć, co rysuję ;-). A Dziadziuś, który wracał z fabryki o 15:00, sadzał mnie na kolanach i codziennie prosił, żebym przeczytała mu gazetę. Wiadomo, że nie wiedziałam, co czytam, ale nieodmiennie wzbudzałam zachwyt dziadka. Zachwyt ten wyrażał się w... kiełbasie ;-) Dziadek sięgał do spiżarki po suszoną kiełbasę i z namaszczeniem odkrawał dla mnie mały kawałek. Czułam się jakbym dostała Nobla, a nie zuchelek wędliny ;-) A później, w podstawówce, całe popołudnia spędzałam pomagając w szkolnej bibliotece przesympatycznej pani bibliotekarce i czytając i wkrótce zabrakło mi nowych książek.
I wiecie co ?- podziwiam wydania piękne pod względem edytorskim, ale jestem koneserem treści. Wolę takie książki, których nie żal mi zabrać do autobusu, czy pociągu, zostawić omyłkowo na jakimś parapecie, czy puścić w obieg wśród znajomych wiedząc, że prawdopodobnie nigdy do mnie nie wrócą.
Ale się nostalgicznie zrobiło - koniec dygresji - teraz konkrety. Kupiłam "Ilustrowany kurs kroju i szycia", ponieważ wciąż nie tracę nadziei, że kiedyś w końcu zacznę szyć ;-P Druga to "Czasami wielka chętka" Kena Keseya, którego styl narracyjny bardzo lubię. Zaczęłam ją czytać w autobusie i zapowiada się interesująco - amerykańska saga rodzinna, bardzo takie lubię. "Pani mego serca" Josepha Gangemi - autor bliżej mi nieznany, ale fabuła zapowiada się ciekawie. Początek XX wieku, spirytyzm, hipnoza i naukowiec, który zakochuje się w medium. I "Czara wyroczni" Judith Merkle Riley. Tu zaciekawił mnie temat. Miałam kiedyś fazę fascynacji absolutnej historią czarownic i procesów o czary, a "Czara wyroczni" opowiada w sfabularyzowanej formie o słynnej Marie Bosse, XVII-wiecznej wiedźmie i trucicielce.
Tylko kiedy ja znajdę czas na czytanie???

środa, 9 lipca 2008

Flamenco kontra taniec orientalny

Szykuję się do weekendowych warsztatów - w piątek wieczorem przez dwie godziny będę zgłębiać tajniki improwizacji, a w sobotę rano walczyć z woalem (nie wiem jak to wytrzymają moje ramiona ;-) Jednak tak naprawdę najbardziej napalam się na sierpień i wyjazdowe warsztaty w Bałoszycach, gdzie mam się uczyć podstaw flamenco arabe, czyli takiego stylu mieszającego flamenco z tańcem brzucha. Wbrew pozorom oba tańce mają wiele wspólnych cech. Najlepiej to widać, gdy koło siebie występują tancerki prezentujące oba style. Od paru dni wiszę na youtube i z fascynacją oglądam właśnie takie występy. Moje faworytki to Sefirah (taniec brzucha, pani pochodzi z Węgier) i Veronica Vamos (flamenco, niestety nie wiem nic bliższego na jej temat):



Bardzo mi się podoba ten układ, po pierwsze widać, że obie mają straszną radochę z tego tańczenia, po drugie robią to z przymrużeniem oka i szczyptą humoru, nie tracąc przy tym nic na profesjonalizmie. Film dla wytrwałych i zakochanych w tańcu, bo trwa prawie 11 minut ;-)

wtorek, 8 lipca 2008

fuzja, która nie wystrzeli ;-)


Wczoraj w sklepie jakaś nieznana siła przyciągnęła mnie do wielkich lodówek z mrożonkami, ta sama siła kazała mi wyciągnąć dłoń i wyłowić z mroźnych czeluści paczkę krewetek średniej wielkości, 500 g, obranych ;-P I było wiadomo, że po prostu muszę na obiad uraczyć się tymi niewinnymi dzięsięcionogami z infrarzędu Caridea.
Uwielbiam krewetki i jadłam je już w najróżniejszych kombinacjach i konfiguracjach, jednak na własny użytek przyrządzam je najprościej, jak się da - zwłaszcza, gdy mam do dyspozycji świeże krewetki, których szkoda psuć zbyt dużą ilością składników. Mój przepis to taka fuzja smaków azjatyckich z południowoeuropejskimi. Czechow mówił, że jeśli w pierwszym akcie sztuki pojawia się strzelba zawieszona na ścianie w pokoju, to w ostatnim musi wystrzelić. Moja nie strzela, choć powala moje kubki smakowe ;-)
Do rzeczy. Na jedną niezbyt głodną osobę biorę ok. 250 g krewetek. Powinny być obrane z pancerzyków (ale ogonki trzeba zostawić, żeby było za co chwytać podczas konsumpcji) i "wyżyłkowane" z tych czarnych niteczek (przewodu pokarmowego, to uwaga dla tych mniej "obrzydliwych"). Biorę jedną papryczkę chili, nie z tych "atomowych", średnio ostrą i kroję w bardzo cieniutkie pasterki mniej więcej połowę (wszystko zależy od wielkości krewetek i papryki, pamiętać jednak trzeba, że chcemy dodać jedynie powiew pikantności, ostrość w żadnym razie nie powinna stłumić delikatnego smaku krewetek). Następnie obieram 3 niezbyt duże ząbki czosnku i drobniuteńko je siekam. Kilka plasterków świeżego imbiru również drobno siekam, albo ścieram na tarce. W garnku rozgrzewam oliwę z oliwek extra vergine (wiem, że w Polsce mówią, iż smażenie na oliwie extra vergine to marnotrawstwo, ale uwierzcie mi, Włosi się w ogóle tym nie przejmują i smażą raźno, natomiast ja pozwalam sobie na takie ekstrawagancje w uzasadnionych przypadkach - krewetki to jeden z nich - i nie żałauję tej oliwy, oj nie ;-) Gdy oliwa w garnku dobrze się rozgrzeje, wrzucam na nią chili, czosnek i imbir i błyskawicznie podsmażam (kilka sekund). Zapytacie, dlaczego w garnku, a nie na patelni? Ano dlatego, że te głupie krewetki pryskają na całą kuchnię, a ja nie lubię sprzątać tłustych śladów, a poza tym w garnku łatwiej tworzy się sos. Wracamy do gara - dorzucam krewetki - jak mam to świeże, jak nie mam to zamrożone. Gdy chce mieć dużo sosu, to wrzucam je jeszcze zamrożone, gdy nie, to najpierw je rozmrażam. Płomień na full i przykrywam garnek pokrywką, żeby rzeczonego tłuszczu nie zeskrobywać później z karnisza, lampy oraz Stanisława, który już siedzi za mną i jęczy, że on też chce krewetkę. Kot dostaje, co mu się należy, bo nie mam serca z kamienia i triumfalnie wynosi swojego skorupiaka w pysku, wlecze go po całym mieszkaniu, aby później cichcem pożreć w kątku, smakowicie chrupiąc krewetkowym ogonkiem. Ten czas wystarcza, aby krewetki doszły. Naprawdę potrzebują paru minut. Czekam tylko tyle, aby straciły surowość, a sos powstały z oliwy i wody z krewetek się zagęścił (naturalnie w przypadku krewetek mrożonych po chwili trzeba zdjąć pokrywkę z garnka i dość solidnie je odparować, inaczej sos będzie miał bardzo wodnistą konsystencję).
I już - wyrzucam krewetki i sos na talerz i podaję z kawałkiem świeżej bagietki i kieliszkiem zimnego, białego wina. I jeszcze jedno - pod karą chłosty zabrania się spożywania tej potrawy widelcem, pałeczkami, łyżką itd. Jej prawdziwy smak i aromat można docenić jedynie chwytając palcami za ogonki krewetek, pozwalając, aby sos spłynął nam po palcach, oblizując je, maczając kawałki bagietki w sosie, nabierając nią kawałki czosnku i imbiru i w ogóle, jedząc wbrew wszelkim zasadom etykiety, za to zgodnie ze wszelkimi zasadami smakoszostwa. Uważni czytelnicy zapytają: A co w takim razie robi ten widelec na zdjęciu? Jest tylko jedna okoliczność łagodząca dla użycia widelca - gdy masz dużo sosu, a mało bagietki i widelcem można ją lepiej namoczyć w sosie ;-)

poniedziałek, 7 lipca 2008

po weekendzie...


Koniec tygodnia był, jak widać, pracowity :-) Nie wiem, czy to ochłodzenie sprawiło, ale zachciało mi się chcieć ;-) Celtic bardzo łaskawy dla mnie jest - mam przynajmniej takie wrażenie - na drutach 4,5 robótki przybywa w oczach i mam już prawie połowę obu części przodu i tyłu. Tak to lubię. Warkocz dzierga się bezproblemowo i jak to przy opisach z DROPSa generalnie wszystko idzie gładko. Największą niespodziankę mi zrobiły druty na żyłce. Wcale nie jest źle - myślę, że moje opory wynikały z tego, że używałam takich drutów głównie do wykańczania dekoltów, gdzie długa żyłka i mała ilość oczek sprawiały, że każde przesunięcie tych oczek na żyłce było mordęgą. Na stałe na "żyłkowe druty" raczej nie przejdę, ale chyba się pozbyłam fobii ;-)
Wizyta w sklepie włóczkowym okazuje się coraz bardziej paląca, ponieważ do Celtica też będą mi potrzebne druty na żyłce nr 4 i takiegoż rozmiaru druty do skarpet, których oczywiście chwilowo nie posiadam.

niedziela, 6 lipca 2008

strączkowe rządzą :-)


Od dawna nic nie gotowałam i nie pichciłam, weny nie miałam, chęci, ochoty, ani nawet apetytu na nic. Bo co tu gotować, gdy wystarczy sobie kupić koszyczek świeżych malin, jagody, młody groszek i można to wszystko pochłaniać sote, takie pyszne są ;-) Jednak wczoraj "wzięło mnie" na moją ulubioną, letnią sałatkę ze strączkowych - bardzo prosta i właściwie przez cały sezon regularnie gości na moim stole.
Przepis pochodzi z jakiejś starej Claudii, a ja go nieco tylko zmodyfikowałam.
Potrzebujemy:

po 250 g fasolki szparagowej żółtej i zielonej
300 g młodego bobu
po 100 g białej i czerwonej fasoli (może być z puszki, jak nie mam białej, daję tylko czerwoną i też jest mniam)
150g dymki (tak napisali w przepisie, w praktyce to daję jakieś 2-3 duże dymki w całości)
pęczek natki (ja zwykle dodaje do tego również miętę i bazylię)
4 łyżki białego octu winnego (ja daję jednak balsamico, sałatka traci na kolorze, ale zyskuje na smaku)
sol pieprz
2 łyżki musztardy rosyjskiej
5 łyżek oliwy z oliwek extra vergine

Fasolkę szparagową i bób gotujemy, studzimy, bób obieramy, fasolę tniemy na 4 cm kawałki, dodajemy odcedzoną fasolę z puszki, posiekana cebulkę i zieleninę. Z reszty składników miksujemy sos (nie zdziwcie się, bo będzie ostry i octowy, ale po zetknięciu z mdławymi strączkowymi wszystko złagodnieje), polewamy sałatkę, odstawiamy na godzinę do lodówki. I już możemy jeść - fajnie pasuje do grillowanych mięs.

sobota, 5 lipca 2008

zgroza i celtyckie klimaty

Zrobiłam ponownie próbkę "bąbelków" z "cyraneczki" - tym razem drutami nr 4 i to chyba będzie idealny rozmiar dla tej włóczki. Wzór wreszcie wygląda przejrzyście, a sama robótka jest dostatecznie wiotka i dobrze się układa. Zdałam sobie też sprawę z tego, że to bąbelkowe bolerko to może być jeden z moich bardziej masochistycznych projektów ;-P Po pierwsze bąbelki same w sobie wystawiają cierpliwość na próbę, a wczoraj doczytałam, że robi się je na drutach na żyłce. Zgroza, zgroza ;-P Okazało się również, że oczywiście akurat nie posiadam drutów nr 4 na żyłce, a w mojej lokalnej pasmanterii mieli tylko druty nr 3,5, więc nie zacznę drutować bolerka, dopóki nie wybiorę się do miasta. Może i dobrze, bo w sumie mam trochę niezbędnych zakupów do zrobienia. Potrzebna mi włóczka ;-P
Nie śmiejcie się, chcę zrobić coś specjalnego dla nienarodzonego jeszcze Kociątka, a do tego potrzebna jest delikatna włóczka z akrylem, której nie mam. A poza tym najlepszy z niemężów zażyczył sobie sweter:-) A wszystko przez Celtica...


Nie chciałam siedzieć bezczynnie, więc zrobiłam także próbkę warkocza celticowego. Chyba zrobię sweterek właśnie z tej włóczki w kolorze naturalnej wełny - mam jej "około mnóstwo" - oczywiście upolowana na allegro, o ile pamiętam to wełna jagnięca, ale w każdym razie jest cudownie miękka. Przymierzałam się do innych włóczek (mam takie w pięknym odcieniu wina i drugą modrakową, ale na Celtica potrzeba 850 g, a one mają zwykle po 700-750 g).
Warkocz udał się bardzo ładnie, tak ładnie, że Smok stwierdził: "Fajny tribal!". No to od razu przyszedł mi do głowy pomysł na sweter dla niego. Opowiedziałam mu, co mam na myśli, a mój ukochany tylko kiwał głową z aprobatą. Jednak ponieważ Smok to gad niezwykle delikatny i wszystkie wełny "gryzą" go, to muszę dla niego zakupić coś innego, pewnie też z domieszką akrylu, żeby później moje dzieło nie leżało w szafie ;-) Czyli jest jak zwykle - tyle projektów, tak mało czasu...
PS: Celtica też się robi na drutach na żyłce - zgroza, zgroza ;-PPP
PS2: Czy ktoś może mi polecić jakąś dobrą włóczkę na Smoczy sweter? Chodzi o to, aby była mięciutka (może mieć sztuczny dodatek, nawet spory, a nawet być cała sztuczna), a przy tym na tyle gruba i mięsista, aby dobrze wyglądały zrobione nią warkocze.

piątek, 4 lipca 2008

testing, testing


Wczoraj wygospodarowałam nieco czasu i wypróbowałam bąbelki na "Cyraneczce". Wyszły całkiem nieźle, aczkolwiek chyba zrobię jeszcze jedną próbkę na drutach 3,5 (ta jest na 3,0) bo minimalnie zabrakło mi cm do osiągnięcia "przepisowych" wymiarów i na ciut większych drutach robótka powinna być nieco bardziej "wiotka".
Wygląda więc na to, że "Cyraneczka" zamieni się w bolerko. Bo jakoś wciąż nie mogę się do końca przekonać do liliowej Sonaty, którą kupiłam z przeznaczeniem na to bąbelkowe cudo. Przy okazji - widzieliście, jak pięknie wyszło ono Dagny z Włóczkomanii? a

czwartek, 3 lipca 2008

cyraneczka


Przyszła włóczka od Raweny :-) Niestety ani moje zdjęcie, ani zdjęcia Raweny nie oddają właściwie jej koloru. Na fotkach wydaje się mocno niebieski, natomiast w rzeczywistości jest to zgaszony, zielonkawy turkus, taki jak na głowach samców cyranek - czyli jak to mówią Brytyjczycy "teal". Świetnie, bo właśnie takiego odcienia od dłuższego czasu poszukiwałam i chciałam wypróbować. Żałuję, że mam jej tylko 400 g, bo chętnie zrobiłabym coś większego (np. elegancką sukienkę szydełkową) coś jak ta z Peruvian Connection Znacie tę firmę? pewnie znacie - przepiękne wzornictwo, zwłaszcza jeśli chodzi o szydełkowe i drutowe projekty - wysublimowana kobiecość powiedziałabym ;-) Obśliniam każdy numer ich katalogu ;-)
No ale trudno, mam 400 g i pewnie zawalczę z nimi i bąbelkowym bolerkiem :-)

środa, 2 lipca 2008

35 !


"Nadejszła wiekopomna chwila" i stuknęło mi dziś 35 lat :-) I wiecie co? Żadnych podsumowań i refleksji, za to mam głębokie i niczym nie uzasadnione poczucie, że przede mną jeszcze tyle do przeżycia i doświadczenia...
I czuję się z tą "trzydziestką piątką" świetnie :-)
PS: A za parę dni "Herbimanii" stuknie roczek, ale to szybko minęło

wtorek, 1 lipca 2008

I love rock'n'roll !


Jestem dziś w tzw. "permanentnym niedoczasie", więc zdjęcie drugiej sukienki musi poczekać (len + duża ilość falbanek = mnóstwo prasowania, bo po podróży z Łagowa wszystko się wymięło i wygląda jak psu z gardła...).
Za to możecie podziwiać mój ostatni nabytek - pasek z rock'n'rollową klamrą. Uwielbiam takie kiczowate gadżety, a ta klamra ma jakiś klimat jak z "Desperado" i kojarzy mi się z meksykańskim "fiesta de muertos". Po prostu musiała być moja (chyba ostatnio w konsumpcjonizm popadam, czy coś ;-) Niestety okazuje się, że po zapięciu na ostatnią dziurkę, w środku paska lekko zmieściłyby się dwie Herbatki, więc będę go musiała nieco przyciąć i przerobić.
A poza tym wygrałam aukcje Raweny na śliczną bawełnę:


Pozwoliłam sobie zamieścić fotkę Raweny, mam nadzieję, że mi głowy za to nie urwie, ale się chciałam "na gorąco" pochwalić. Jest tego raptem 420 g. i zastanawiam się, czy może rzucić Sonatę liliową precz i z tej niebieskiej zrobić bąbelkowe bolerko z Sabriny...
PS: Zmieniłam muzykę na stronie - tym razem coś specjalnie dla tych co lubią pokręcić biodrami - idealny podkład do ćwiczenia shimmy wszelakiego rodzaju ;-)Gdyby kogoś denerwowało, to wystarczy kliknąć na wyłącznik ;-)