niedziela, 26 września 2010

zen u progu jesieni


Czas sunie na przód niczym nieustraszony lodołamacz, jeszcze dwa tygodnie byliśmy ze Smokiem w Ogrodzie Botanicznym (ja –wstyd przyznać – po raz pierwszy) i napawaliśmy się wciąż świeżą zielonością, pozostawioną nam w spadku przez ulewne sierpniowe deszcze. Dziś wszystko się zmieniło – przyroda przypomina bizantyjskie mozaiki. Światło jest inne – przesycone złotem, ale nie tym blaskiem nowości, jaki oglądać możemy na obrączkach nowożeńców. To dyskretny urok spatynowanego metalu, starego złota, mosiądzu i miedzi. Niebo skryło się za muślinowym welonem. Świat przypomina mi czerstwą sześćdziesięciolatkę, piękną wewnętrznym urokiem, świadomą tego, kim jest, spokojną, wylegującą się na hamaku w przeświadczeniu, że nic nie musi... i pogodzoną z myślą, że w końcu umrze. Przyroda sprawia wrażenie pogrążonej w medytacji, jakby zbierała siły do spotkania z gwałtownym charakterem późnej jesieni i zimy. A ja obieram ze skórki sparzone, bardzo dojrzałe brzoskwinie, czuję ich kojący zapach, czuję jak maślany miąższ rozpływa się pod moimi palcami, gdy wyciągam pestki i jest mi dobrze.
A zdjęcia są z wyprawy do botanika – jeszcze bardziej letnie niż jesienne. Zafascynowały mnie faktury liści i gałęzi bardziej niż same rośliny - w dużym zbliżeniu większość z nich przypomina jakieś współczesne dzieła sztuki.








niedziela, 12 września 2010

W życiu trzeba umieć się urządzić...


... i Mantra dobrze o tym wie. Dlatego skrzętnie korzysta z każdej okazji, żeby zasiedlić jakiegoś żywiciela (może być kot, może być człowiek) i wygodnie się na nim wymościć ;-P Ostatnio trafiło na Staszka - jak widać użyła jego brzucha w roli kanapy ;-P Stanisław zaś ma tak wiele matczynych (tatczynych?) uczuć, że pozwala ze sobą robić praktycznie wszystko i jak widać, jeszcze czule Mantrę przy tym obejmuje. Kocie czułości zawsze topią mi serce, jak wosk. To nic, że za piętnaście minut będzie awantura i walenie się łapami po uszach ;-P

sobota, 11 września 2010

A perfect day

Obudziłam się z poczuciem, że to będzie naprawdę świetny dzień. Uwielbiam tę porę roku – „babie lato”. Rano świat spowijała gęsta mgła podszyta światłem i po prostu było wiadomo, że koło 10:00 ustąpi miejsca słońcu i błękitnemu niebu. Świat wyglądał na łagodny i zrelaksowany. Jest takie fajne słowo angielskie „mellow”, co można tłumaczyć, zarówno jako „dojrzały”, jak i „ciepły”, „pełny”, „miękki”, „łagodny” - ten dzień właśnie taki jest – po prostu „mellow” ;-) W głowie szumi mi delikatnie skroniowy ból i piosenka Faith No More pt. „Easy like Sunday morning”. To taki dzień, którego nie zepsują nawet drobne dolegliwości fizyczne. Z resztą zaraz łyknę kawy przegryzając ją dojrzałymi, słodkimi malinami i będzie idealnie. Będę dziś dryfować z prądem, zajmę się domem, ugotuję coś pysznego, może namówię Smoka na spacer po lesie i poszydełkuję na pewno. A’propos szydełkowania, to wiktoriański obrusik Scarabee wygląda tak:


Ma niepozaszywane nitki, nie jest nakrochmalony ani trochę, ani naciągnięty – generalnie „stan surowy otwarty” ;-) Podoba mi się kremowy odcień tych nici, są cieniutkie i dają ten efekt delikatności potrzebny przy pracach nawiązujących do stylu Irish Corchet. Wzór znalazłam w jednym z numerów nieocenionego, rosyjskiego czasopisma Duplet. Chylę czoła przed autorami tej pozycji, bo każde wydanie to nieocenione źródło wiedzy.


Obrus będzie jeszcze powstawał przez dłuższy czas, mam nadzieję, że przyszli beneficjenci mi wybaczą. Przy okazji zachciało mi się powrotu do szydełka w większej skali i mam już wybrany sweterek, który bym chciała zrobić – o taki:



Będę próbowała go odtworzyć bez wzoru, nie wygląda na przesadnie skomplikowany. Niestety zapisałam sobie tę fotkę bez informacji o źródle.

A oprócz tego marzą mi się nowe zazdrostki w kuchni i ostatnio wygrzebałam coś takiego:


Idealnie pasują do naszego kociego domu, nie uważacie? Patrząc trzeźwo, to pewnie pracy będzie na pół roku ;-)

Miłego weekendu, i żeby był bardzo „mellow” ;-))))

piątek, 10 września 2010

O tym, że ucieczka nie zawsze jest porażką

Wybaczcie, że wciąż nie ma zdjęć szydełkowej robótki, ale rzeczywistość zaskrzeczała ostatnio – oprócz typowego nawału pracy prowadziliśmy kolejny etap remontu łazienki, który z przyczyn organizacyjnych i finansowych nie zawsze zależnych od nas ciągnie się już od maja i pociągnie się kolejnymi etapami pewnie do przyszłego roku.

Remont jest fundamentalny, z doprowadzeniem rur z ciepłą wodą, usunięciem junkiersa, zdzieraniem tynków, a nawet przestawianiem ścian. Jednym słowem potężny stres psychiczny i fizyczny. Jestem już bliżej niż dalej, no i wreszcie dziś po czterech dniach będę się mogła wykąpać i umyć włosy – mała rzecz, a cieszy ;-P

I czasem mam ochotę zachować się kompletnie nieodpowiedzialnie i uciec od tego bajzlu – i to właśnie zrobiłam w tym tygodniu – uciekłam do lasu – niby na grzybobranie, ale tak naprawdę chodziło o las, o wyciszenie i kontakt z przyrodą.


Byłam tam pięć godzin, ani razu nie pomyślałam o problemach, skupiałam się na zbieraniu grzybów, na drobiazgach, na listkach, na gałązkach, na zapachach i nagle jakbym zniknęła, stopiła się z Matką Naturą, nie było mojego ego i świata zewnętrznego. Niezwykłe uczucie.Tak wyobrażam sobie satori.


Zejście na ziemię było bolesne, bo niestety grzyby obrodziły – zebrałam sama dwa kosze (!) prawdziwków, czerwonych kozaków, czarnych kozaków, podgrzybków malusieńkich, kurek – jednym słowem, czego dusza smakosza zapragnie. Siedziałam nad tym do 22:30 (Smok pomagał, my hero :-). Zrobiłam dziesięć słoików grzybów w occie, nakroiliśmy mnóstwo podgrzybków na suszenie i zrobiliśmy sobie ucztę z maślaków, kurek i malutkich podgrzybków z patelni. I padłam.


Ale się już pozbierałam i będę blogować częściej, mam nadzieję.

poniedziałek, 6 września 2010

No i wrzesień mnie zastał ;-)

A ja dalej pracuję po 10 godzin dziennie, a w wolnym czasie staram się choć trochę potańczyć, więc w zasadzie nie ma wiele do opowiadania. Robótki leżą w kącie, choć inspiracji ostatnio mnóstwo, to czasu brak. Choć mam coś na warsztacie. Obiecałam siostrze trajbowej szydełkowy obrus z okazji jej ślubu. Obrus wzór ma wiktoriański i delikatny, z cieniutkich nici wykonany - bardzo mi się podoba, ale sierota jedna dałam straszną plamę, bo za późno wpadłam na genialny pomysł, by Scarabee nim obdarować i na ślub, który odbył się w sobotę gotowa była zaledwie 1/4 pracy :-/ Na szczęście młoda para okazała się niezwykle wyrozumiała, obejrzała to, co jest, wyraziła zachwyt i cierpliwie czeka na ciąg dalszy. Wpadka straszna z mojej strony, na usprawiedliwienie mam tylko to, że naprawdę ostatnio wolnego czasu mam ze 2 godziny dziennie. Dziś już zbyt ciemno, ale jutro postaram się zrobić zdjęcia zaczątkowej fazy obrusa. I to szydełko bardzo mnie natchnęło i mam już pomysł na sweterek i na biżuterię z Irish crochet i chciałabym szydełkowe pojemniczki do szafy zrobić, jednak w tym tempie wygląda na to, że zrealizuję swoje plany gdzieś do stycznia ;-P
Nie porzucajcie wiary we mnie, ten kierat w końcu się skończy i znów będę robótkową Herbatką. Buziaki