czwartek, 29 stycznia 2009

informacje o mojej śmierci są nieco przesadzone ;-)

Jak mawiał Mark Twain. Siedzę cicho, bo robótek nie przybywa - całymi dniami tłumaczę, a jak nie tłumaczę to tańczę - ale jak się chce zostać tribalową czarodziejką i hipnotyzować ludzi ruchami rąk i nie tylko, to krew pot i łzy są potrzebne - z przewagą potu i łez ;-P Zaczęłam wreszcie kontrolować moje shimmy 3/4, a gdy się skupię, to floreos w trakcie wykonywania innych ruchów przestają wyglądać, jakby mnie łapał skurcz w dłoniach, tylko rzeczywiście ładnie ozdabiają resztę ;-p
Violet leży i czeka na zmiłowanie. Carmen ma korpus bez kołnierza, mam nadzieję, że jutro uda mi się go dorobić i trzasnąć jakieś foty. Spodni na spotkanie biznesowe jeszcze nie kupiłam, a szczerze mówiąc mam coraz więcej wątpliwości, czy powinnam pchać się w ten projekt - ale o tym innym razem, jak mi się zbierze na dywagacje typu "być czy mieć" ;-)
W domu mam studio nagrań, bo kapela Smoka kończy nagrywania płyty. Ech, niech już będzie marzec, wiosna i więcej wolnego czasu.
And that's all folks :-))) przykro mi, że nie mam dla was nic ciekawego.

poniedziałek, 26 stycznia 2009

dress code twój wróg, czyli jak się nie dać zwariować ;-)

Wielką zaletą mojej aktualnej działalności zawodowej jest to, że mogłam zapomnieć o corporate identity, "biznes lanczach", sztywniactwie itd. W zasadzie od ponad dwóch lat udaje mi się wszystko załatwiać wirtualnie - dzięki Internetowi, więc teoretycznie mogę negocjować nawet w piżamie (nie robię tego z szacunku dla innych i żeby się psychicznie przy okazji nie "rozmemłać", ale mogłabym ;-)Z szafy wyleciały korporacyjne mundurki i już nie muszę się zastanawiać, czy mój strój nie jest nazbyt "egzotyczny". Niestety na każdego przyjdzie pora ;-) W lutym muszę wybrać się do stolicy na spotkanie biznesowe, no i trzeba się jakoś ubrać, a moje aktualne ciuszki nijak się do "reprezentowania" nie nadają. W prawdzie odłożyłam "na czarną godzinę" dwa stroje z dawnych lat - ale kiedy je teraz obejrzałam, po pierwsze wydały mi się beznadziejnie smutne, po drugie - zlatują ze mnie :-/ chyba zrzuciłam kilka kilogramów od tamtych czasów, bo spodnie generalnie mogę trzymać w garści ;-P Perspektywa wydania niemałej kwoty na nowy "mundurek" który założę może raz mnie nie zachwyca, więc postanowiłam znaleźć złoty środek. Złoty środek ma wyglądać tak: chcę kupić klasyczne, jasnoszare, garniturowe spodnie. Podobają mi się na przykład takie z podwyższonym stanem z najnowszej kolekcji Solara:


foto: Solar
Wyglądają na spodnie wszechstronnego zastosowania ;-) Do tego skromna bluzeczka/top szaro-perłowa, z delikatnym połyskiem, a na bluzeczkę własnoręcznie wydziergany sweterek. Wyszperałam taki w gazetce Stricktrends (wiosna 2009):


Nazwałam go Violet, bo do dziergania użyłam zapasu ślicznej, fioletowej bawełny, która kupiłam kiedyś z myślą o wydzierganiu jednego z modeli Kim Hargreaves, ale jakoś mi później przestała do tego pasować.


Drutuję go od soboty, w przerwach między pracą a dzierganiem Carmen (która nota ben pewnie jutro zostanie doprowadzona do stanu: kompletny "korpus" z kołnierzem). Do tego nowy, fioletowy płaszczyk i własnoręcznie zrobiona, bakłażanowa torebka - i jak się będą krzywić na spotkaniu to mam to w nosie ;-P Nie warto współpracować z ludźmi, którzy nie potrafią docenić kreatywności ;-) Zwłaszcza, że spotkanie dość twórczego projektu ma dotyczyć.

niedziela, 25 stycznia 2009

koń by się uśmiał?

W telewizji we wszystkich newsach pokazali, że jakiś facet przewoził 200 km małego konia na miejscu tylnej kanapy we Fiacie Uno. W tonie żartobliwym oczywiście, bo to śmieszne przecież - koń w małym aucie. Zadowoleni z siebie panowie policjanci powiadomili, że koń był spokojny, a właściciel zapłacił 200 zł mandatu i pojechał z nim dalej. Nikomu oczywiście nie przyszło do głowy, że taka forma przewożenia zwierzęcia jest niedopuszczalna i może oprócz mandatu należałoby konia zarekwirować i oddać właścicielowi dopiero wtedy, gdy zgłosi się z wozem przystosowanym do transportu koni. Bo przecież nie o to chodzi, że zwierzę cierpiało, tylko o to, że państwo zarobiło 200 zeta ekstra za używanie samochodu w celach niedopuszczonych przez przepisy. A już o tekście z innej ustawy: "Zwierzę, jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą. Człowiek jest mu winien poszanowanie, ochronę i opiekę." wszyscy zapomnieli. Mnie osobiście ten "njus" zasmucił...

sobota, 24 stycznia 2009

Witaminom nasze stanowcze "tak" !

Staram się ostatnio lepiej odżywiać - bez konserwantów, witaminowo, mikroelementowo itd. W związku z tym wymyślam sposoby, żeby do menu włączać składniki, które choć zdrowe, "sote" mnie za bardzo nie nęcą - na przykład pomarańcze, seler naciowy i takie tam. I tak powstała poniższa sałatka:


puszka czerwonej fasoli
1 pomarańcza
garść orzechów laskowych
kilka listków bazylii
mała łodyga selera naciowego
2 łyżki oliwy extra vergine

Fasolkę odcedzić, pomarańczę obrać ze skórki, podzielić na cząstki i pokroić na kawałki, orzechy grubo posiekać, bazylię zaś dla odmiany posiekać drobno. Wszystko wymieszać i polać oliwą. Całkiem fajne. A na deser bosski jabłecznik Mamy - z rodzynkami i cynamonem, mniam :-)
PS: Drutowo oszalałam - zaczęłam kolejną robótkę, choć nie mam na to czasu kompletnie - pochwalę się w poniedziałek.

piątek, 23 stycznia 2009

mała rzecz, a cieszy ...


Zawieźliśmy dziś koleżankę Mantrę do weterynarza - na badania kontrolne. Od ponad roku łyka Relanium na padaczkę i chcieliśmy się przekonać, czy prochy nie rozwaliły jej wątroby lub nie wpłynęły negatywnie na ogólny stan zdrowia. Okropnie się tym stresowałam, bo wizyta z Mańką u weta zwykle wiąże się dantejskimi scenami, płaczem delikwentki oraz moimi wyrzutami sumienia, że dręczę kota - wyrzuty mniej więcej wysokości Himalajów. Jednak dziś Mantra postanowiła nam zrobić niespodziankę. Dała się zamknąć w kontenterku w zasadzie bez oporu, płakuliła tylko troszkę w czasie drogi, stresowała się umiarkowanie, w dodatku nie czekaliśmy długo na badania. Okazało się, że stan ogólny jest dobry, wyniki krwi, jak z podręcznika, odczynniki wątrobowe w normie, nerki OK, poziom glukozy prawidłowy, a w dodatku panna nam wreszcie przytyła i waży dumne 3,4 kg :-) Wiem, że większość właścicieli kotów ma odwrotne problemy, ale Mańka zawsze była zbyt drobna - zwykle nie dociągała do 3 kg. Jednym słowem jesteśmy "happy all over", czego i Państwu życzę :-)))

środa, 21 stycznia 2009

o cerberach i misce soczewicy...


Odwiedził nas wczoraj z dawna wyczekiwany Pan Chrupka (tę wdzięczną ksywkę nadaliśmy naszemu dostawcy kociego jedzenia, którego Stanisław kocha namiętnie;-).Oczywiście Brygada Kryzys mimo, że już po kolacji natychmiast rzuciła się do pilnowania zapasów. Równie oczywiste jest, że gdy tylko chwyciłam za aparat, by uwiecznić tę "wiekopomną chwilę", część kotów się zdematerializowała ;-P Został Stanisław i bronił honoru domu. Dziwne, zawsze mi się wydawało, że Cerber był psem ;-P A tu mamy cerbera kociego, był jeszcze miniaturowy, czarno-biały cerberek, jednak gdy tylko się zbliżyłam podleciał do mnie w podskokach z miną pod tytułem "Cześć babo, pomiziaj czy coś..." W każdym razie kociołki bardzo zadowolone z dostawy.
Ja nadal walczę z tłumaczeniem. Na lunch w ramach zdrowego odżywiania zrobiłam sobie soczewicę - przepis prosty jak drut, mojego pomysłu. Gotuję soczewicę zieloną, najlepiej Dupuy (chodzi o to, żeby się nie rozpadała podczas gotowania), odcedzam, dodaję pokrojoną w drobną kostkę, czerwoną cebulkę, i drobno posiekaną łodygę selera oraz natkę pietruszki. Do tego odrobina octu balsamicznego albo soku z cytryny i chlust oliwy extra vergine oraz sporo pieprzu. I już - powinno być lekko kwaskowe i pikantne. Dodałabym czosnku, ale idę dziś do Babuni i nie chcę jej zabić ;-) Kupiłam jej Balsam dla duszy babci z Rebisowej serii. Ostatnio mniej wychodzi z domu, a od wgapiania się w ekran telewizora można sobie całkiem mózg zresetować ;-)
A wracając do soczewicy to pochłonęłam sporą porcję i poczułam się rozgrzeszona z batonika Bounty, którego wciągnęłam w ramach deseru ;-P No i teraz to już naprawdę muszę wracać do pracy...

wtorek, 20 stycznia 2009

biegiem, biegiem


Terminy w pracy krzyczą na mnie wielkimi literami, więc pozazawodowo niewiele się dzieje :-/ Resztki wolnego czasu poświęcam na zdradę - zdradzam drutowanie na rzecz tańca ;-P Niemniej jednak DROPSowa Carmen ma już jakieś 25 cm "przodotyłu" (bo robi się go podobnie jak Celtica, przód i tył razem na drutach na żyłce) i mam nadzieję, że powolutku będę jednak robić postępy. Włóczka Carmen jest milutka, ale mam wrażenie, że będzie się potwornie mechacić :-/
A na zdjęciu są jabłka Red Jonaprince - są tak piękne i tak smaczne, że nie wiadomo, czy sycić nimi oczy, czy żołądek ;-)
A poza tym, to spodobał mi się pomysł zrobienia naszyjnika z rajstop ;-)

piątek, 16 stycznia 2009

zmęczenie materiału

Nastąpiło chyba. Mam w głowie kilka projektów, ale wszystkie wymagają: narysowania, przeliczenia, zaplanowania itd. I jakoś tak mi się nie chce, może dlatego, że pracy mam sporo i "po robocie" nie chce mi się już specjalnie myśleć. Sen o hanami leży sobie i czeka, płaszczyk własnego pomysłu na razie tylko w formie rysunku, kilka innych rzeczy też tylko w zakamarkach moich zwojów mózgowych się kryje. Potrzeba mi gotowca, takiego, co to robi się, jak po sznurku i to najlepiej szybko. Aż podskoczyłam z radości, kiedy wczoraj odkryłam, że DROPS opublikował już opisy do kolekcji wiosenno-letniej - czyli mogę się zabrać za ten "samograjowy" sweterek:


Zanurzyłam się w mojej przepastnej szafie, zrobiłam próbki z czterech różnych włóczek chyba i... nic - nie podobały mi się. Wiecie, co to oznacza? Trzeba kupić nową ;-P Na Zamotane wygrzebałam śliczną Carmen w głębokim odcieniu bordowym, już miałam zamówić, gdy zauważyłam, że jest możliwość odebrania towaru osobiście, w ich nowym sklepie w Poznaniu :-) Złapałam Smoka za frak, wsadziłam za kierownicę autka (mam prawo jazdy, a jakże, czyściutkie, nieużywane od 18 lat ;-P ale postanowiłam, że na wiosnę reanimuję swoje umiejętności :-) i pojechaliśmy. Podany adres to duży "blaszak" z mnóstwem maleńkich sklepików - wszystkie pod jednym numerem. Chodziliśmy i chodziliśmy - Nieźle zamotany ten sklep - zauważył Smok. Już prawie straciłam nadzieję, że go odnajdziemy, gdy Smok wypatrzył kolorowy szyld, zakryty częściowo żelazną bramą - jest! Zeszliśmy do katakumb "blaszaka", a tam dość duże pomieszczenie i wszędzie włóczki, częściowo na półkach, częściowo w kartonach, a między nimi bardzo sympatyczna pani, która przeprosiła nas za to, że jeszcze bałagan i sprzedała mi 12 motków upragnionej Carmen :-)


Teksturą bardzo mi przypomina Linate Wooly, też jest miękka, puszysta i nie skręcana z nitek. Kolor jest obłędny i mam nadzieję, że doda nieco blasku prostemu sweterkowi z DROPSA :-) Zrobiłam próbkę i odpowiada idealnie opisowi :-) Oczywiście nie może całkiem prosto i wczoraj wieczorem odkryłam, że nie mam takich drutów na żyłce, jakie są potrzebne. Więc dziś czeka mnie wyprawa do miasta, bo w osiedlowej pasmanterii oczywiście też takich nie mają. Ale weekend będzie mój i Carmen :-)

czwartek, 15 stycznia 2009

wegetariański bulion czosnkowy

Dla Brahdelt z życzeniami szybkiego ozdrowienia :-) Przepis pochodzi z książki "The Best Vegetarian Recipes" autorstwa Marthy Rose Shulman Pani Martha reklamuje go jako namiastkę bulionu z kurczaka - z takim porównaniem bym akurat nie przesadzała, jednak wywar zawiera dużo czosnku (działanie antybakteryjne i antywirusowe), tymianek - dobry na a płuca i oskrzela (robi się z niego m.in. syrop Tussipec), a ja jeszcze trochę zmodyfikowałam przepis i dodałam świeże papryczki pepperoni - na lepsze ukrwienie narządów = działanie rozgrzewające oraz pozbywanie się kataru.
Potrzebujemy:
1 listek laurowy
kilka gałązek świeżego tymianku (jak nie ma, to szczyptę suszonego)
klika gałązek natki pietruszki
2 główki czosnku, obrane z łusek i podzielone na ząbki
2 łyżeczki soli
6 ziaren pieprzu
1 łyżkę oliwy z oliwek extra vergine
papryczka pepperoni
Wszystko wrzucamy do garnka, zalewamy 2 l wody, stawiamy na gazie, zagotowujemy, zmniejszamy ogień na malutki, tak żeby zupa tylko sobie "pykała" i zostawiamy ja na przynajmniej 1 godzinę (przepis podaje, że można gotować i 2 - ale moja zupka jest dobra "już" po godzinie). Na koniec odcedzamy zielsko i ząbki czosnku i podajemy. W efekcie otrzymujemy złoty bulionik, bardzo smaczny, nie ostry. Moja modyfikacja polega na tym, że po odcedzeniu dodaję do zupy drobniutko posiekaną świeżą papryczkę pepperoni i zagotowuję zupę jeszcze raz. Dla lepszego efektu zdrowotnego można na końcu dodać jeszcze nieco startego czosnku i zagotować. Spożyć póki gorące, następnie nie wychodzić do ludzi, można jednak z powodzeniem zatrudnić się jako łowca wampirów ;-)
Zdjęcia niestety nie ma.

coś z niczego, czyli jak zrobić torebkę...

Kupiłam sobie ostatnio płaszczyk - ciemnofioletowy. Ma oryginalny krój - Smok się śmieje, że wyglądam w nim jak dziecko odgrywające w przedszkolnym przedstawieniu rolę kwiatka ;-P Trochę racji ma, bo płaszczyk ma taką jakby wielką bufkę na dole, kieliszkowe rękawy i kołnierzyk przypominający płatki kwiatu. Wyglądam w nim trochę dziwnie, ale ja lubię wyglądać dziwnie ;-p W każdym razie nie miałam do niego torebki. Poszperałam w zapasach i wyłowiłam - 2 bambusowe, antyczne kółka-rączki, resztkę grubej, bakłażanowej włóczki i płócienko w słodkie fioletowe kwiatuszki. Rachu ciachu i mam torebkę :-)


Musicie mi uwierzyć na słowo, że w tle jest fioletowy płaszczyk, a torebka jest raczej bakłażanowa, bo przy dzisiejszym szarym świetle i tak wszystko wychodzi w trupich kolorach ;-)


Nie widać tego na zdjęciu, ale we wnętrzu jest jeszcze mała kieszonka na komórkę :-)
Wzór torebki wymyśliłam sama - warkocze zaś ściągnęłam z innego modelu, tylko nie mogę teraz znaleźć linka :-/
PS: Przypominiało mi się to był darmowy wzór z Classic Elite Yarns

środa, 14 stycznia 2009

mentalność chomika

Tak, mam ją - bez dwóch zdań. Świadczą o tym tony włóczki, a wygląda na to, że cholerstwo przeniosło mi się i na inne dziedziny - mianowicie na tkaniny. Moje pierwsze, nieśmiałe próby szycia na maszynie rozochociły mnie na tyle, że wszędzie wyszukuję ciekawe materiały, z których można by sprokurować coś ciekawego. Na razie wygląda na to, że będę mieć tony haremek ;-P Nabyłam bowiem za psie pieniądze: cieniutki, "lejący" materiał w kolorze czarnym w drobne czerwone kwiatki - na haremki "robocze", czyli takie do codziennych ćwiczeń. 10 zł za metr kosztował, to jak tu nie kupić. Płacąc za niego przy kasie wypatrzyłam kilka półek z podszewkami nieziemskiej urody - oczywiście jedną wybrałam na haremki:-P


Sami Drodzy Czytelnicy powiedzcie, czy można przejść obojętnie koło czegoś, co ma wzory paisleya i cudowny kolor gołębiego błękitu z kroplą rozbielonego turkusu, który za nic nie wyjdzie na zdjęciach? W dodatku kosztował 13 zł na metr, więc jak tu nie kupić. Trochę się obawiam, że podszewka może być nieco za sztywna na haremki, ale zawsze mogę z tego sprokurować tzw. panele (nie, nie podłogowe, to taka prymitywna spódnica tribalowa jest).
Na allegro moim łupem padła tkanina we wzory przypominające mi japońskie elementy dekoracyjne.


Piękna, delikatna satyna i już się nie mogę doczekać, kiedy zrobię z niej szerokie haremki oczywiście. Kosztowała 10 zł za metr, więc ...sami rozumiecie ;-P


To cudo ma piękny kolor, a przy odpowiednim oświetleniu połyskuje delikatnie i jest tak piękna, że może zrobię z tego sukienkę? A kosztowało... wiadomo, co dalej.


I najnowsza zdobycz - niemal sześciometrowe sari upolowane na allegro za 35 zł - cieniutkie i kuszące, o głębokim bordowym odcieniu z plisą w kolorze starego złota.
Tylko skąd czas na szycie, skoro sytuacja zawodowa zaczyna się zagęszczać i niedługo będę tłumaczyć i tłumaczyć i tłumaczyć...?

wtorek, 13 stycznia 2009

kukurydza obrodziła


Wczoraj przyniosłam z zajęć moje pierwsze całkowicie skończone dzieło - ulepione, wypalone i poszkliwione. Jak widać jest to ta śmieszna podstawka na łyżkę, zainspirowana kukurydzą, którą już kiedyś pokazywałam w stanie podsuszonym, lecz nie wypalonym. Wtedy była szara. Po wypaleniu glina zrobiła się biała, a po nałożeniu szkliwa - żółta w dwóch odcieniach.


Jestem w głębokim szoku, że tak się udało, bo szkliwienie to wcale nie taka prosta sprawa, jakby się wydawało. Proszek rozrabia się wodą na coś w rodzaju rozwodnionej plakatówki lub krochmalu i maluje tym gotową, wypaloną pracę. Przy czym trzeba glinę raczej polewać niż wcierać tę wodę w powierzchnię - trudno to zrobić, zwłaszcza jeśli masz kilka kolorów szkliwa i chcesz zapanować nad ich rozmieszczeniem.


Po wyschnięciu szkliwo zamienia się ponownie w proszek i pięknie osypuje, więc znów można coś popsuć, na przykład jeśli osypie się zbyt mocno, to glina w tym miejscu się nie poszkliwi. Trafiło mi się więc, jak ślepej kurze ziarno i nie mam pojęcia jak to zrobiłam, więc tym trudniej będzie powtórzyć proces, a kolejne prace czekają w kolejce. A w przyszłym tygodniu zaczynam lepić naczynie na druty własnego pomysłu - a co - to moje "narzędzia pracy" i należy im się reprezentacyjny pojemnik. Inspirację czerpałam ze sztuki secesyjnej i grzybów i nic więcej teraz nie powiem, tylko pokażę później - jeśli coś z tego wyjdzie oczywiście ;-)

poniedziałek, 12 stycznia 2009

sen o hanami

Chyba dla nikogo, kto odwiedza w miarę regularnie to miejsce, nie jest tajemnicą, że mam wielką słabość do kultury Wschodu. W wymiarze filozoficznym i artystycznym głównie. Chciałabym kiedyś skonfrontować tę moją fascynację z rzeczywistością. Raz się udało – w Chinach, jednak nadal czekam, aż ziści się moje marzenie o podróży do Japonii. Właściwie to chciałabym tam pojechać dwa razy. Raz jesienią, kiedy klony palmowe w świątyniach i ogrodach zen są najpiękniejsze. Drugi raz na wiosnę – z pewnego szczególnego powodu. Jest nim hanami – japońskie święto, które w zasadzie jest wielkim piknikiem organizowanym z dość niecodziennego powodu – kwitnienia wiśni. Oczywiście przebywanie razem i wspólny posiłek są ważne, jednak najważniejsze w hanami jest podziwianie sakury, czyli delikatnych kwiatów wiśni. Japończycy zawsze zadziwiali mnie umiejętnością łączenia nadzwyczaj praktycznego sposobu myślenia, z kontemplacją piękna absolutnie oderwaną od rzeczywistości. I tak jest w tym przypadku. Chciałabym kiedyś tego doświadczyć, usiąść na cmentarzu Aoyama w Tokio lub przy świątyni Daigoji w Kioto, wyciągnąć swoją piękną tackę bento z laki i zjeść przygotowane przysmaki sycąc się widokiem deszczu liliowo-białych płatków. Na razie to tylko marzenie, ale marzenia czasem się spełniają. Tym czasem postanowiłam zrobić sobie namiastkę hanami. Posłuży mi po temu włóczka Kid Mohair zakupiona w YarnParadise. Chcę z niej zrobić delikatne i zwiewne kimono. Oto jak wyszła próbka:


Wybrałam motyw listków, bo najbardziej przypominał mi drzewa wiśni. Nie wiem jeszcze, co z tego wyjdzie. Włóczka jest tak cieniutka, że niemal nie wyczuwam jej pod palcami i trochę się obawiam, że kimono może się nie układać, bo będzie zbyt cieniutkie. Pod drugie zrobienie go zajmie chyba całą wieczność ;-) Spróbuję, inaczej się nie dowiem. Tymczasem kończę szybki, mały projekcik, którym postaram się pochwalić w środę.

sobota, 10 stycznia 2009

wywołana do tablicy...

.. przez Laurę, która wróciła uwagę na to, że są już zdjęcia kolekcji wiosenno-letniej DROPSa i prosiła, żebym zdradziła swoje "typy". Nie ma jeszcze opisów, ale można już swobodnie się ponapalać. Podoba mi się sporo modeli, jak to zwykle w przypadku propozycji Garnstudio, ale jedna sprawiła, że w głowie głos Ryszarda Riedla zaśpiewał mi "Muszę ją mieć..." ;-) Takie to cudo:


I teraz drodzy czytelnicy opadli na oparcia swych foteli i krzeseł i pomyśleli - " no dobra, Herbi ma jakiś problem. Przecież to jest zwykły sweter, bez fajerwerków, no taki po prostu sweterek" Otóż nie, moje czytelniczki i czytelnicy! Spójrzcie na ten model moimi oczami. Ten wzór to materiał na wiernego przyjaciela i "samograja". Ma prostą, niczym niezakłóconą formę, jest minimalistyczny, lecz cudownie proporcjonalny. Podkreśla sylwetkę, ale nie w sposób nachalny. Jeśli zrobić go z włóczki dobrej jakości o właściwym kolorze sprawi, że będziecie wyglądać elegancko nawet jeśli założycie go do zwykłych dżinsów. Ma nieco formalny charakter, ale jednocześnie zapewnia poczucie luzu. Można go nosić do spodni, spódnicy, sukienki. Można założyć idąc na zakupy lub do kina, do biura w "casual friday", żeby pokazać tym wszystkim chodzącym w workowatych t-shirtach, że swobodnie nie znaczy niechlujnie i bez klasy, można bez obciachu odebrać w tym dziecko z przedszkola, czy szkoły i nikt nie powie o was "kura domowa" (nie mam nic do "kur domowych" chodziło mi tylko o pewne stereotypowe schematy myślenia ;-) Jednym słowem - już się nie mogę doczekać :-)

piątek, 9 stycznia 2009

Motylem jestem :)


Światła tyle, co kot napłakał, ale zdążyliśmy złapać ostatnie, blade promienie słońca i uwiecznić gotowego Motyla :-)


włóczka: ICE Shrimp Kid Mohair (15% moheru, 15% akrylu, 20% poliamidu, 50% poliestru - chyba najbardziej sztuczna włóczka, jaką kiedykolwiek miałam na drutach)
ilość: ok. 120 g (to nie pomyłka, włóczka jest tak delikatna, że nic nie waży niemal)
druty: 4,5
wzór: www.sudsandsoda.com
modyfikacje: Dodałam po 3 cm na szerokość w przedniej i tylnej części, żeby uzyskać rozmiar M, usunęłam warkocze z rękawów. Warkocz ma 24 oczka, a nie 12, jak w oryginale - wszystko, żeby uzyskać pożądaną szerokość.
czas: 02.01.2009 - 09.01.2009 (8 dni)


odczucia subiektywne: Jestem średnio zadowolona - włóczka bardzo się wyciąga, więc zrobienie próbki niewiele mi pomogło - w prawdzie dodałam oczka, żeby przód i tył był nieco szerszy i w sumie leży ładnie, jednak pod biustem, gdzie jest szew, robótka się oczywiście nie może rozciągnąć i jest bardzo dopasowana, nie na tyle, żeby mi to przeszkadzało w noszeniu Motyla, ale zakładać go muszę niespiesznie, żeby wszystkiego nie porozrywać. Rękawy zrobiłam takiej samej szerokości, co w oryginale, bo z pomiarów wynikało, że będzie w sam raz - jednak te naciągnęły się i w efekcie dekolt miałam nieco przygłęboki i rękawy spadały mi z ramion. Musiałam więc zaszyć nieco dekolt powyżej warkocza - nosi się teraz dobrze, ale wizualnie nieco sweterek na tym ucierpiał IMHO. Generalnie jednak będzie to chyba fajna "narzutka" do codziennego użytku :-)

środa, 7 stycznia 2009

przełamując fale

Mam wrażenie, że ten nowy rok coś mnie nie lubi - zdążył się nam popsuć samochód, wyniki finansowe za grudzień wyszły dużo gorzej, niż oczekiwaliśmy, serwery zaatakował złośliwy trojan i rozcięłam sobie dłoń. Co gorsza, wydaje się, że moi znajomi i krewni mają podobnie trudny start - wszędzie choroby, awarie i inne nieszczęścia. Cóż, wychodzi na to, że 2009 będzie ode mnie wymagać więcej niż poprzedni rok. Ale to nic, powolutku wszystko naprawimy - samochód już odebraliśmy z warsztatu, dołki finansowe jakoś zakopiemy, Smok pokonał trojana, a moja skóra wykazała cudowne własności regeneracyjne i po dwóch dniach trzymania łapki w bandażach okazało się, że brzegi rany pięknie się scaliły - mogę już dość swobodnie ruszać kciukiem, a na ręce noszę tylko plaster. A jeśli wszystko zawiedzie, to niedługo chiński Nowy Rok i możemy zacząć od początku ;-P
Z pozytywów: Motylowi brakuje już tylko jednego rękawa i mam nadzieję, że zaprezentuję gotowe dzieło jeszcze w tym tygodniu.
Z zachwytów: Na stronie www.more.com, która - zgodnie ze swoim mottem - zajmuje się celebrowaniem kobiet po czterdziestce znalazłam takie, absolutnie boskie zdjęcie:


źródło: www.more.com
I właśnie tak chcę wyglądać, jak już będę duża ;-) Chce mieć długie, siwe włosy, nie "kask" dojrzałej kobiety, obowiązujący w naszym kraju, chcę się ubierać w perłowe szarości, stłumione błękity i pokazywać, że piękno nie jest zarezerwowane dla 20-latek. Czy ta kobieta na zdjęciu nie jest absolutnie zjawiskowa? Na mnie działa tak, że wręcz nie mogę się doczekać, kiedy się tak pięknie zestarzeję ;-)

poniedziałek, 5 stycznia 2009

Herbi kontra blacha = teksańska masakra piłą tarczową


Nie, to nie jest ekstrawagancka biżuteria, ani ogrzewacz na dłoń, ani w ogóle nic przyjemnego. To jest efekt mojego wczorajszego spotkania z puszką tuńczyka. Robiłam sałatkę na kolację. Puszka miała niby taki gotowy otwieracz, ale oczywiście blacha odwinęła się do połowy, po czym odmówiła współpracy. Pociągnęłam mocniej, blacha zasprężynowała i z wielką satysfakcją wbiła mi się w dłoń na połączeniu między kciukiem a palcem wskazującym, przecinając skórę na głębokości mniej więcej centymetra, niczym skalpel. Z wrażenia nawet nie poczułam bólu, a po sekundzie stałam nad zlewem do którego raźnym strumyczkiem płynęła moja krew. Zaalarmowany Smok myślał, że sobie palec obcięłam, bo ilość krwi była zupełnie nieproporcjonalna do wielkości rany. Smok opatrzył mnie i zajął się kolacją i kiedy już myślałam, że jest po wszystkim, nagle zrozumiałam, jak złośliwa była ta puszkowa blacha. Każdy ruch kciukiem otwierał ranę na nowo powodując, że przypominałam aktorkę grającą ofiarę w jakimś horrorze ;-) Skończyło się na tym, że rankę zaplastrowaliśmy plastrem "skórką", a dłoń Smok owinął mi ciasno bandażem i zwykłą szarą taśmą - głównie po to, żeby ich opór przypominał mi, że nie mam poruszać kciukiem. To chyba zadziałało, bo przez noc rana się ładnie zasklepiła. Niestety, bandaż będzie chyba potrzebny przez parę dni, co sprawia, że prozaiczne czynności, takie jak chwycenie szklanki, czy odkręcenie kranu z wodą stają się problemem (to prawa dłoń, żeby było weselej). Najważniejsze jednak, że odkryłam, iż mogę delikatnie wsunąć drut między kciuk a resztę palców i udaje mi się dziergać, wolniej niż zwykle, ale się udaje :-) Więc Motyla będzie jednak przybywać :-)
PS: Zdjęcie nie jest ostre, ale każdy, kto próbował kiedyś samodzielnie sfocić własną, prawą dłoń mnie zrozumie ;-)

sobota, 3 stycznia 2009

Motyl w środku zimy

Tyle projektów do zrealizowania, że wczoraj od Celtica przeszłam od razu do następnego sweterka. Padło na Motyla, o którym pisałam już wcześniej. Tak się rozhulałam, że mam już połowę przodu - co prawda ucierpiały na tym moje ćwiczenia taneczne, no ale cóż - życie jest sztuką wyboru ;-P


Włóczka na zdjęciu wygląda dość płasko i blado, ale w rzeczywistości to ma bardzo subtelną tonację i pięknie dobrane odcienie. Włóczka składa się z dwóch nitek - granatowej, moherowej i drugiej plecionej z nitki ciemnobrązowej i ecru z "nopkami", czyli takimi jakby supełkami, te nitki mają delikatny, satynowy połysk. To jeszcze zbliżenie:


Choć ten Kid Shrimp Mohair jest bardzo cieniutki (na etykietce sugerują druty nr 2), to sweterek robię na drutach 4,5 i robótki ładnie przybywa.
I jeszcze coś specjalnie dla Kath - myślałam i myślałam, jak wyjaśnić technikę robienia "short rows" na ramionach i dekolcie i doszłam do wniosku, że słowami to tylko namieszam. Nauczyłam się "short rows" dzięki temu filmikowi wideo (trzeba kliknąć na niebieski link Play Video) i chyba bardziej łopatologicznie się nie da ;-) Kath, jeśli to nie wystarczy, to dawaj kolejne pytania, spróbuję wyjaśnić.

piątek, 2 stycznia 2009

na całej połaci śnieg... i Celtic


Spieszyłam się z wykańczaniem Celtica, jak mogłam, bo pogodę mamy dziś nieco jak w kotle czarownicy, to zadymki śnieżne, to pełne słońce. Z tego pośpiechu przyszyłam krzywo jeden guzik, więc wszystkich, którzy zauważą, że Celtic jest nierówny (na przodzie nie schodzą się dokładnie linie wyznaczone przez koniec wzoru warkoczowego i początek "garter stitch") proszę o wybaczenie - wszystko jest OK, tylko muszę przesunąć guzik. Niemniej jednak sesja się odbyła, modelka zamarzła na kość jedynie częściowo (twarz mi zamroziło), a Maya okazała się włóczką wyjątkowo ciepłą, choć cienką - spodziewałam się, że po 10 minutach w temperaturze minus 5 stopni nie będę się już mogła poruszać, natomiast było mi całkiem ciepło i żałowałam tylko, że nie mogę okryć swetrem nosa ;-P Maya w ogóle ostatnio jest moją faworytką - miękka, ciepła, wydajna, piękny kolor i połysk, no może ma jedną wadę, dość łatwo się rozwarstwia na pojedyncze nitki i musiałam parę razy poprawiać oczka, nie całkiem nabrane na druty.
Resztę zdjęć można obejrzeć tutaj (prawdziwy kolor włóczki wreszcie wyszedł jak należy :-)


No to jeszcze kilka szczegółów technicznych:
włóczka: Maya, kolor: dark green, 80% alpaki, 20% jedwabiu
ilość: ok. 600 g (DROPS sugerował 850 g !!!)
druty: 5
wzór: DROPS
modyfikacje: rękawy robione na drutach prostych i zeszyte, zamiast sugerowanej techniki bezszwowej na drutach pończoszniczych, dekolt wyrobiony za pomocą "short rows", a nie zwykłych, zamykanych oczek, żeby ładniej wyglądało, nieco dłuższa część z warkoczami, bo bardzo mi się podobały ;-)Wszystko robiłam na drutach nr 5, nie zmieniałam na 5,5, jak sugerował opis.
czas: 03.12.2008 - 02.01.2009 (30 dni)
odczucia subiektywne: Mamo, czy mogę już nigdy nie zdejmować tego swetra? ;-)

czwartek, 1 stycznia 2009

postanawiać, nie postanawiać?

Szczerze mówiąc zwykle nie czynię żadnych postanowień na Nowy Rok, bo czuję, że to takie "myślenie życzeniowe" i kończy się na tym, że następnego roku nic się nie zmienia. Jednak w życiu należy wszystkiego spróbować, więc tym razem coś jednak postanowię - nie będą to zbyt sprecyzowane cele, bo uwielbiam gdy życie płynie sobie swoim tokiem i nie lubię naginać wszystkiego, żeby osiągnąć coś tylko dlatego, że parę miesięcy tak, a nie inaczej się czułam. To raczej takie ogólne kierunki działania na przyszły rok:
Po pierwsze: optymalizacja (kiedy to napisałam ręce mi zadrżały, a znad ramienia uniósł się duch mojego ex-szefa ze złośliwym uśmieszkiem satysfakcji na ustach - a niech tam, dobra - to słowo z języka korporacji, ale jest mi teraz potrzebne). Chcę zoptymalizować swój czas i przestrzeń. Rozmawiałam niedawno z Blancari na GG o tym, że obie mamy ten sam dylemat - jak rozciągnąć dobę tak, żeby starczało czasu na wszystko, co chciałybyśmy zrobić i o tym, że nie rozumiemy, jak ludzie mogą się nudzić, skoro jest tyle świetnych rzeczy do wypróbowania. Myślałam później o tym i doszłam do wniosku, że mimo wszystko tracę mnóstwo czasu na "puste przebiegi" i że mogłabym wycisnąć z każdego dnia jeszcze trochę, jeśli "pokonam wewnętrzną świnię", jak mówią Niemcy i zamiast na przykład surfować godzinami po blogach, wziąć się do roboty. Inspiracja jest ważna, blogi często jej dostarczają, ale nie chcę być tylko biernym obserwatorem. Optymalizacja przestrzeni też jest mi potrzebna, muszę pozbyć się balastu, niepotrzebnych śmieci, lepiej wszystko poukładać i generalnie zrzucić ciężar rzeczy materialnych :-)
Po drugie: działać i próbować - czyli nie siedzieć i podziwiać innych, tylko próbować wszystkiego, na co mam ochotę. Niczego nie ryzykuję, jeśli się uda świetnie, jeśli nie - równie dobrze, bo zyskam wiedzę na temat tego, co potrafię, a czego na pewno nie. Nie będę się przez dziesięć lat łudzić, że mogłabym zostać wspaniałą pisarką, gdybym tylko chciała, tylko sprawdzę to w praktyce. Spodziewajcie się więc po mnie w tym roku dziwacznych działań, pomysłów od sasa do lasa i wszystkiego generalnie :-P
Po trzecie - zaufać swojej intuicji.
I tyle - skromnie i ambitnie chyba za jednym razem ;-)