czwartek, 29 listopada 2007

dawno nie było kociołków

Brygada Kryzys ma się dobrze i korzysta z zimowego słońca :-) A ja korzystam ze świetnej pogody do pracy i spędzam sporo czasu nad tłumaczeniem nowej książki. Takie mroźne i słoneczne dni znakomicie wpływają na moją sprawność intelektualną ;-)
Wracając do kotów - poranki ostatnio spędzają na dużym luzie:


Stach zasługuje na zbliżenie - nie wiem jak on balansuje na tym oparciu, ale smacznie sobie na nim śpi. No chyba, że akurat się przeciąga, wtedy może być jak dzisiaj, kiedy zlądował na głowie Pulpecji ;-)


I jeszcze Mantra, która za nic nie mogła zrozumieć, jak oni mogą spać, kiedy jest taki piękny dzień i można się wymrozić na balkonie, poopalać, pokłapać szczęką na gołębie ;-)

wtorek, 27 listopada 2007

wyciszenie


Idę z rzeką.
Woda myśli za mnie.

autor: Bob Boldman

poniedziałek, 26 listopada 2007

surdut z Lany Grossy

Pamiętacie jeszcze? To ten. Robi się :-)


Ma już gotowe rękawy i plecy. Warkocze wychodzą przepięknie, mają cudowną strukturę i bardzo mi się podobają. Reszta też niczego sobie. Instrukcja robótki bardzo przemyślana, mimo konieczności dziergania kilkoma różnymi wzorami na raz, z których każdy daje robótce inną szerokość i wysokość przy tej samej ilości oczek, nic się nie marszczy, nie ściąga. Na tym etapie jestem bardzo zadowolona.

niedziela, 25 listopada 2007

wiatr znad Bosforu ;-)


W prawdzie zakupiona ostatnio książka o kuchni tureckiej mocno mnie rozczarowała, ale ochota na tureckie specjały wcale mi nie przeszła. Na jednym z blogów wygrzebałam przepis, który mi się spodobał – prosty, wegetariański, w oryginale nazywa się Kırmızı Mercimekli Köfte. Co do zasady przypomina hinduski dal lub arabsko/żydowski falafel – mdławe, gotowane strączkowe łączy się z aromatycznymi i intensywnymi dodatkami, aby przejęły ich zapach i smak i powstaje coś, co niepostrzeżenie znika z talerza. Przyszło mi do głowy, że na takiej samej zasadzie bazują też współczesne czipsy – mdławe ziemniaki + dużo dodatków smakowych i powstaje coś, po co ludzie sięgają hurtowo, bo po jednym czipsie kubki smakowe wołają o kolejnego. Ale wróćmy do rzeczy, czyli naszych koft. Jakoś tak się złożyło, że po szafkach plątały mi się potrzebne składniki, w tym bulghur, który kupiłam kiedyś, kiedy po raz kolejny powzięłam mocne postanowienie, że „od teraz odżywiam się zdrowo” i skończyło się jak zwykle ;-P Przystąpiłam więc do pracy. Potrzebne były:
2 szklanki wody
1 szklanka czerwonej soczewicy (czyli tej, co ma kolor pomarańczowy ;-)
1/2 szklanki drobnej kaszy bulghur
1/2 szklanki oliwy z oliwek extra vergine (w rzeczywistości zużyłam najwyżej ¼ szklanki)
1 duży ząbek czosnku, drobno posiekany
1 duża cebula, drobno posiekana
1 łyżeczka koncentratu pomidorowego
1 łyżeczka zmielonego kminu rzymskiego
1 łyżeczka słodkiej papryki (ja dałam ok. ¾ słodkiej i ¼ łyżeczki chili)
½ łyżeczki soli
1/4 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
1/2 szklanki posiekanej natki pietruszki
1/2 szklanki posiekanej młodej cebulki ze szczypiorkiem (ja dałam szczypiorek)

Wodę zagotowujemy, dodajemy soczewicę i gotujemy do czasu, aż woda wyparuje, a soczewica będzie przypominać puree (to dzieje się dość szybko). Dodajemy bulghur i odstawiamy na 15 minut, żeby zmiękł. Ja tutaj przekombinowałam – wydawało mi się, że bulghur nie zmięknie od samego przebywania w wilgotnej soczewicy, więc dolałam nieco wody, zmniejszyłam płomień pod garnkiem na malutki i tak sobie pyrkało przez kwadrans – bulghur pięknie zmiękł, ale wody było chyba ciutkę za dużo, bo ostateczna masa była odrobinę zbyt luźna – to znaczy, dawała się formować, ale lekko lepiła się do palców.
Ugotowaną soczewicę z bulghurem schładzamy, a w tym czasie na patelni, na oliwie podsmażamy cebulę i czosnek, aż się zezłocą. Na koniec dodajemy pastę pomidorową, dokładnie mieszamy i wrzucamy wszystko do masy soczewicowej. Dodajemy przyprawy i sól i lekko wyrabiamy, żeby masa nabrała jednolitej konsystencji. Dodajemy natkę i cebulkę, mieszamy i z gotowej masy formujemy niewielki kofty o kształcie jajek (moje jednak bardziej przypominały wrzeciona). Z wierzchu posypujemy papryką.

W towarzystwie sosu jogurtowego z miętą znikały aż miło ;-)

sobota, 24 listopada 2007

niech żyje kolor!

Bardzo spodobały mi się ostatnio rzeźby Jen Stark. Ta feria barw, przypomniało mi się dzieciństwo w sporej części spędzane z lunetą kalejdoskopu przy oku.

piątek, 23 listopada 2007

my się zimy nie boimy...

Wstyd przyznać, ale nie posiadam praktycznie żadnej czapki, niewiele szalików z prawdziwego zdarzenia i rękawiczek także brak w mojej szafie. Może to syndrom szewca, co bez butów chodzi, bo przecież resztek włóczki wala się po domu mnóstwo. Chodzi chyba jednak bardziej o to, że nie przepadam za drutowaniem czapek i szalików. Niestety zima zbliża się długimi krokami, a że starość nie radość, to i owo zaczyna mi marznąć. (komu była potrzebna czapka w wieku lat 20? wtedy nosiłam w zimie wielkie kapelusze a'la Janis Joplin ;-P Ciepła dawały niewiele, ale za to jakie były widowiskowe...
Marzyła mi sie rastafariańska, luźna czapka - a że zostało mi całkiem sporo arbuzowego Tybetu, podjęłam wyzwanie. A efekty wyglądają tak:


Może kształt nie wyszedł zbyt dobrze, ale i tak mi się podoba ;-)


Rzut z boku, widać, że powinna być nieco szersza, żeby udawać rastafariańską.


Dziergało się nadzwyczaj szybko i przyjemnie, nawet biorąc poprawkę na to, że musiałam do niej użyć znienawidzonych drutów na żyłce. Nie cierpię dziergać na drutach na żyłce, brrr.


Czapka "rastafariańska"
włóczka: Tybet kolor nr 11004 firmy Interfox(100% wełny)
ilość: ok. 150 g
druty: 7
wzór: Sabrina 12/2007 (wersja niemiecka)
czas: 20-22 listopada 2007 (3 dni)

środa, 21 listopada 2007

w gołębiej szacie


Ostatnio przegrałam na allegro aukcję na piękną włóczkę w kolorze morskiej zieleni. Głupio przegrałam, bo nie zostałam przelicytowana - po prostu mój automatyczny snajper nie zadziałał. Było jasne, że jakoś muszę się pocieszyć ;-P Dziś wpadłam do centrum miasta, zajrzałam do ulubionej pasmanterii, kupiłam materiał na poszewki do poduszek i nici w sklepie z tkaninami, ale nie miałam jeszcze odwagi kupować czegokolwiek na inne cele - zaczniemy od rzeczy prostych. Odkryłam przy okazji inną pasmanterię z świetnym wyborem włóczek. I mój wzrok przyciągnęła cudna włóczka - mieszanka wełny (ok. 70%) z akrylem - cudownie jedwabista i miła w dotyku. A do tego ten kolor - jakby zapożyczony od miejskich gołębi - różne odcienie szarości z kroplą bardzo jasnego błękitu. Prześliczna i musiała być moja. Cena nawet nie zawrotna - 12,80 zł za 100 g. Do domu wróciłam więc z pięcioma motkami. I już mnie ręce świerzbią, żeby coś z niej zrobić. Ale nie dziś - bo dziś będę robić niespodziankowy hendmejd dla Gosh :-)

wtorek, 20 listopada 2007

listo-pad


Dziś, po raz pierwszy od dwóch tygodni chyba, zamiast zwykłej listopadowej buroty za oknem ukazało się nieśmiałe słońce. Ale nie ma się co oszukiwać - przyroda układa się do snu i nawet moje domowe ginko postanowiło pozbyć się liści. Uwielbiam na nie patrzeć... prehistoryczna elegancja.

poniedziałek, 19 listopada 2007

"prawie" robi wielką różnicę

Wpadła mi dziś w ręce książka Kuchnia turecka z serii Kuchnie świata, wydawnictwa O-press. Kupiłam, żeby zobaczyć co to, bo tania była jak barszcz (5 zł). I chyba będzie to jedna z moich ulubionych pozycji do czytania. Nie dlatego, że została rzetelnie przygotowana, czy dlatego, że zawiera autentyczne przepisy. Wręcz przeciwnie – ale jest po prostu niesłychanie śmieszna, a przy tym stanowi swego rodzaju memento, jak nie pisać książki kucharskiej. Krótki wstęp był w porządku – o kebabie, chałwie, „omdlałym imamie”, muzułmańskiej kuchni itd. Przechodzimy do przepisów, a tam wita nas Arabski rosół i składniki:
2 filety z kurczaka
1,5 l wody
1 lyżka vegety
po 1 marchewce, pietruszce i cebuli
1 niewielki kawałek selera
0,5 selera
0,5 pora
2 ząbki czosnku
0,5 łyżeczki ostrej papryki
0,5 łyżeczki curry
5 dag makaronu sojowego (??????????????)
kilka ziaren ziela angielskiego
sól pieprz, natka pietruszki

Pomijam już fakt, że ktoś na dwóch filetach z kurczaka chce nagotować esencjonalny rosół, pomijam, że turecki, regionalny ponoć przepis zawiera vegetę, ale makaron sojowy w arabskiej zupie???
Jedźmy dalej: Pachnąca ziołami zupa z soczewicą – oprócz bliżej nieokreślonego bulionu potrzebujemy do niej 10 dag szynki. A to się muzułmanie w Turcji ucieszą. O – jest także Schab z niespodzianką A to niespodzianka ;-PP Co prawda okraszony takim o to komentarzem: Należy pamiętać, że Koran zabrania spożywać wieprzowiny, ale w nadmorskich turystycznych kurortach wszystkie restauracje mają ją w swoim menu, dlatego też i tutaj pozwoliliśmy sobie na mały wyjątek. Aaa – czyli to „turecka” kuchnia turystyczna. Albo wydawnictwo nie miało pomysłów, jak znaleźć oryginalne ;-P
Pieczeń maharażdży oprócz polędwicy wołowej zawiera także boczek i gotowaną szynkę. Zaczyna mnie opanowywać głupawka, ale brnę dalej. Szynka i boczek pojawiają się dalej w co 4 przepisie mniej więcej, w tym w przepisach na ryby. Kurczak z papryką na ostro zawiera sos sojowy i zioła prowansalskie – nie, nie pomyliliście się, właśnie taki zestaw. Przy Mazurku pachnącym cytrusami wysiadłam. Postanowiłam mimo wszystko postawić to „dzieło” na półce – będę czytać, gdy dopadnie mnie chandra ...
Chyba już wiem, dlaczego książka kosztowała 5 zł. Droga Pani Marto Orłowska, autorko tego zbioru, ja rozumiem, że z czegoś żyć trzeba, a z przytoczonych przez Panią przepisów może i wyjdzie coś jadalnego, ale po co wmawiać ludziom, że to kuchnia turecka???

niedziela, 18 listopada 2007

zupełnie nie leniwa niedziela


Na przekór fatalnej aurze za oknem niedziela była pełna zajęć - startitis niestety przybrał na sile, bo sweterek na wzór Bergere de France nagle wydał mi się beznadziejny (to znaczy nie wzór, tylko to, jak wychodzi na tej konkretnej włóczce), ale za to wróciła mi chętka na kontynuowanie szarego kabatka z Lany Grossy. Najpierw jednak czekała mnie rodzinna rozrywka w postaci przewijania włóczki z "pęt" na motki. W tym celu potrzebny jest Smok sztuk jeden oraz fantastyczna maszynka do zwijania motków, która dostała się w moje ręce za sprawą nieocenionej Opakowanej. Naprodukowaliśmy tych motków całą górkę i mogę dalej drutować.
A po południu testowałam maszynę do szycia. I nawet nieźle mi szło, dopóki nie skończyła się nitka na szpulce. Po załadowaniu nowej coś musiałam pokręcić i maszyna zwartusiała - górą szyła normalnie, a dołem robiła kłęby nitki. Kombinowałam we wszystkie strony i nie wiem, co z tym zrobić. Mam mocne postanowienie, że kupię jutro jakiś tani materiał (miałam tylko jakiś trykot) oraz nowe nici, założę wszystko jeszcze raz i spróbuję. Jeśli to się nie uda, to pozostaje mi tylko instancja wyższa - czyli Mama :-)

sobota, 17 listopada 2007

czyżby startitis?

Dla tych, którzy nie wiedzą - startitis to taka przypadłość polegająca na tym, że rozpoczyna się kilka robótek i... tak pozostaje ;-P Nie wiem czy dopada mnie startitis, w każdym razie szary kabatek z Lany Grossy w dość przyzwoitym tempie zyskał oba rękawy i 1/3 tyłu i ... przeszła mi ochota. Może dlatego, że tyle tam warkoczy, wzorów, a ja potrzebuje czegoś, przy czym nie trzeba myśleć ;-) Ostatnio oglądałam różne wzory z Bergere de France i przyznam, że kilka bardzo mi się spodobało. Zwłaszcza ten:


Nie mam takiej ładnej, melanżowej włóczki, ale w szafie rezydowała mi od paru lat sympatyczna mieszanka bawełny z akrylem o nazwie Barbara- w kolorze ecru, bardzo miła w dotyku i dość "mięsista". Chciałam z niej zrobić jakiegoś arana, ale później się rozmyśliłam, bo warkocze wychodziły zbyt grube. I od wczoraj dłubię z niej coś na wzór tego żakiecika z Bergere de France - zobaczymy jak pójdzie.

środa, 14 listopada 2007

sposób na czerwonego drania


Poczułam się persefonicznie i kupiłam sobie granat. Po przekrojeniu ukazało się tak piękne wnętrze, że przez dłuższą chwilę wgapiałam się w nie z nabożeństwem z jakim dziecko po raz pierwszy ogląda kościelne witraże. No piękny był. Ten granat. I wredny strasznie, drań. Po zaatakowaniu łyżeczką jego krwistoczerwony sok znalazł się wszędzie, na mnie, na meblach, na ścianach. Kuchnia wyglądała jakby sobie w niej wampiry poszalały ;-P Ale i tak go zjadłam, całego, do ostatniej pestki. Czy to znaczy, że przyjdzie mi teraz spędzać cały rok w podziemiach? ;-)

Czy ktoś zna inteligentny sposób na kulturalne zjedzenie granatu?

wtorek, 13 listopada 2007

prezenty, prezenty


Czy widzieliście kiedyś bardziej kilerską koszulkę? Bo ja nie i cieszę się jak dziecko, że jest moja, moja!!!! Taki właśnie prezent sprawił mi Seba, który nie dojechał do nas na świętowanie marcińskie. Nieobecny, ale uszczęśliwiający ;-) Mam kolejny powód, żeby z niecierpliwością czekać na ciepłe dni, a wtedy z pewnością będzie mnie w tej koszulce oglądać "ad nauseam" ;-PPP
Ale jest jeszcze inny "gwóźdź programu" - ten:


TAK!!!! Mam wreszcie maszynę, na której będę mogła ćwiczyć i sprawdzić, czy w ogóle lubię szyć ;-) Przywędrowała do mnie od sekutnicowej sisterki na sekutnicowych plecach (nie dała się kobieta przekonać, że można to kurierem wysłać zamiast kręgosłup nadwyreżać). Zaplanowałam, że najbliższy weekend spędzę na opanowywaniu maszyny i pierwszych wprawkach, a później zacznę hulać w sklepach z materiałami ;-)
One happy Herbatka? Check.

niedziela, 11 listopada 2007

goście przyjechali...

...na weekend i rogale marcińskie :-) a w zasadzie z przyczyn niezależnych od wszystkich uczestniczących w zdarzeniu przyjechała tylko połowa oczekiwanych gości, czyli sekutnica. Niestety nie zrealizowaliśmy nawet części zamierzonych planów, ponieważ pogoda miała swoje, a nie chciało się nam wychodzić na deszcz ze śniegiem lub śnieg z deszczem, wszystko fastrygowane wiatrem. Co nie znaczy, że nic się nie działo - zdradzę jedynie, że w wyniku obrzucenia gościa "błotem" sekutnica ma teraz zupełnie nowy, piękny kolor włosów (tak, tak eksperymentowałyśmy z henną i chyba mamy kolejną "nawróconą" ;-P). Poza tym sekutnica zrobiła wspaniałe sushi, którym się obżarłam do wypęku absolutnego, ale tak to jest jak się je o północy.


W tzw. "miedzyczasie" trochę dziergałam i kabatek z Lany Grossy ma już jeden cały rękaw i 3/4 drugiego.
A od gościa nieobecnego, czyli Seby dostałam super prezent - którym pochwalę się później. Była jeszcze jedna niespodzianka, ale na razie cicho sza - pogrillujcie się w ogniu niewiedzy ;-P

czwartek, 8 listopada 2007

no to się pokazuję

W arbuzowym Tybecie - otoczenie dość nudne, bo mimo niewielkiej dawki słońca było zimno i nie chciałam ryzykować wypadu w plener w samym swetrze.

Rzut ogólny, minę mam stężałą, bo wiało zimnem ;-)


Smok zwasze usiłuje zrobić mi jakiś portret ;-P ale na tym przynajmniej widać, że filtry przeciwsłoneczne dobrze działają i jestem bladzioch jak się patrzy.


...i tył

Ujęcie z boku, zanim złapała mnie głupawka ostateczna.


Zbliżenie na zapięcie - guziki i patki na przemian, żeby było śmieszniej.


Arbuzowy Tybet
włóczka: Tybet kolor nr 11004 firmy Interfox(100% wełny)
ilość: ok. 650 g
druty: 7
wzór: zasadniczo żakiet DROPSa w wersji z długim rękawem, z poważnymi modyfikacjami: zapięcie przesunięte z boku na środek przodu i całkowicie zmodyfikowane, usunięty kołnierzyk.
czas: 25 października - 7 listopada 2007 (15 dni)

środa, 7 listopada 2007

"tybetańskie" guziki


Dziś przedarłam sie przez ulewę i wiatr do miasta, do mojej ulubionej pasmanterii, gdzie wybrałam wreszcie guziki do arbuzowego Tybetu. Skromne, z dużymi dziurkami, kolorem dopasowane do włóczki. No to wieczór spędzę na ich przyszywaniu i oglądaniu "Jedwabnej opowieści", a jutro może pogoda będzie nieco łaskawsza i uda mi się zrobić jakieś fotki "gotowego produktu"

wtorek, 6 listopada 2007

przymiarki


Od jakiegoś czasu bawię się myślą o wprowadzeniu do mojego tygodniowego planu stałej rutyny – ćwiczeń artystycznych. Nie, nie chodzi mi o wygibasy na drążku tylko o trenowanie szkicowania, wycinanek, puentylizmu, rysunku, itd. – różnych technik artystycznych. Żeby robić to przynajmniej 2-3 razy w tygodniu i wejść w taki rytm, który pozwoli mi odkurzyć i udoskonalić moje umiejętności. Po prostu Muszyzm w akcji ;-) Kupiłam już nawet szkicownik i komplet kolorowych cienkopisów do szkicowania. .... I zwlekam. Nie dlatego, że brak mi czasu. Po prostu czasem antycypacja bywa równie przyjemna jak robienie czegoś, a nawet bardziej satysfakcjonująca. Miło jest bawić się myślą „jak to będzie” a jednocześnie cieszyć się świadomością, że nie trzeba brać jeszcze odpowiedzialności za ewentualną porażkę, czy zmagać się z trudnościami, które zawsze prędzej, czy później się pojawiają. Oczekując na coś układam w głowie scenariusze i jestem mistrzem ;-P Więc jeszcze chwilę pozwlekam, a później zabiorę się ostro do pracy.

poniedziałek, 5 listopada 2007

deszcze niespokojne...






Za oknem niebiesko-szara symfonia z kluczami wiolinowymi ptaków - trudno oczy oderwać.

niedziela, 4 listopada 2007

prujki


Skończyłam arbuzowy Tybet, zblokowałam, zeszyłam - i klapa :-( To znaczy ogólnie kształt OK, leży ładnie, ale zapięcie za krótkie i kołnierzyk mi się nie podobał. I wczoraj dzień upłynął mi na rozpruwaniu wszystkiego - proces pracochłonny, ale skoro mam taką piękną włóczkę, to sweter też musi być bez zarzutu. A dziś nadrobiłam zaległości - zrobiłam od nowa cały przód, blokuje się i jutro pewnie będę robić drugie podejście do zszywania.
Z innych wieści - znalazłam w czeluściach szafy włóczkę, której jest na tyle dużo, że najprawdopodobniej wystarczy jej na jesienny płaszczyk z Lany Grossy. Zrobiłam już próbki, wygląda OK, więc w przyszłym tygodniu chyba zacznę go dziergać.


A przy okazji - to jest setny post na moim blogu :-)))

piątek, 2 listopada 2007

sensual world

Wracałam dziś po południu ze sympatycznego, acz przykrótkiego spotkania z Qd i jej mężem. Szłam lipowo-klonową aleją, brzoskwiniowe słońce zachodziło za dachy bloków muskając wieszakowate kształty anten telewizyjnych. Ostatnie promienie oświetlały drzewa, jakby kunsztownie wykute ze szlachetnych metali w pracowni rzemieślnika - z czystej miedzi, cieniutkich płatków złota, solidnych kawałków brązu i pokrytego zieloną patyną spiżu. W powietrzu unosiła się wyraźna, lecz przyjemna woń palonych liści. Nagle w kościele zaczęły bić dzwony, a w mojej głowie rozległ się seksowny szept Kasi: "Mmh, yes, then I'd taken the kiss of seedcake back from his mouth..." I musiałam się bardzo powstrzymywać, by dalej nie ruszyć tanecznym krokiem :-)


To był piękny, zmysłowy moment...

czwartek, 1 listopada 2007

rozważania na boku


Dziś dzień refleksyjny więc będzie o przemijaniu i akceptowaniu tego faktu, ale w nieco lżejszej formie.
Od 16 lat farbuję włosy. Zawsze marzyłam o tym, żeby być rudzielcem, a moje własne włosy wydawały mi się szaro-bure i nijakie. Przetestowałam chyba wszystkie odcienie czerwieni, jakie były dostępne na rynku, jakieś 3 lata temu zauważyłam, jak to wpłynęło na kondycję włosów – wypadały, łamały się, a ich gęstość – cóż – ta ucierpiała najbardziej. Zaczęłam o nie dbać, ale wciąż nie wyobrażałam sobie, że mogłabym zrezygnować z „mojego” koloru. Zaczęłam stosować hennę – ta dała moim włosom przepiękny odcień świeżo wyłuskanych kasztanów i znacznie poprawiła ich stan. Odcień jest ciepły i niezbyt pasuje do mojego kolorytu, ale cóż, kochałam być rudzielcem. A w dodatku chciałam ukryć moje siwe włosy. Pierwsze pojawiły się, gdy miałam 26-27 lat. Miałam bardzo nerwowy czas w pracy i stres zdaje się zaczął mi się odkładać we włosach ;-) Później co roku ich przybywało. Nie cierpiałam ich, mówiłam „uuu – siwe włosy, trzeba się tego jak najszybciej pozbyć”. Ale jakiś czas temu zorientowałam się, że robię to bez zastanowienia, całkiem odruchowo, bo w końcu trzydziestoparolatce „nie wypada” być siwą, bo przemysł kosmetyczny wmawia mi, że „siwy” znaczy „stary i brzydki”. I wiecie co? Przyjrzałam się swoim siwulcom i doszłam do wniosku, że mi się podobają – są świetliście srebrne, eleganckie i subtelne, jakby cały czas otulone światłem księżyca. I postanowiłam poeksperymentować i zobaczyć, jak się będę czuć w tym, co Matka Natura mi podarowała. I to wcale nie oznacza, że muszę być szarą myszką – taki kolor włosów daje mi więcej możliwości eksperymentowania z kolorowymi ciuchami. Nie wiem, czy eksperyment się uda, bo nie chcę obcinać włosów, a moje poczucie estetyki pewnie będzie cierpieć na widok włosów w połowie sól z pieprzem a w połowie kasztanowych. Ale chcę spróbować – teraz jest najlepszy czas – w świetle elektrycznym ten kontrast nie jest dobrze widoczny, a wychodząc na dwór mogę nosić różne ciekawe nakrycia głowy. Mam nadzieję, że na wiosnę odrosty będą na tyle długie, że będzie mi żal ich się pozbyć. Czeka mnie więc ćwiczenie z akceptacji i cierpliwości. Trzymajcie kciuki.