wtorek, 30 października 2007

jesienna driada

Nareszcie, nareszcie dziś wyszło trochę słońca :-) Nie zmienia to faktu, że od trzech dni męczy mnie migrena i humor mam taki sobie. W ramach terapii udaliśmy się na jesienny spacer i przy okazji mogłam uwiecznić wreszcie gotową Driadę.




Driada
włóczka: MarLen (70% wełny, 15% moheru, 15% akrylu)
ilość: ok. 400 g
druty: 5,5
wzór: własny pomysł
czas: 14 października - 24 października 2007 (11 dni)
Driada ma raglanowe rękawki, zszyte szwami na zewnątrz, te szwy następnie zostały obszyte "na okrętkę" cieniowaną włóczką, aby stworzyć efekt "prymitywności". Tak samo obrębiłam zszycie z przodu i dół swetra. Definitywnie będzie to mój jesienny faworyt - ciepły, ale nie ograniczający ruchów. Dobrze się czuję z moją Driadą ;-)
Przy okazji - park o tej porze roku to jeden wielki, królewski splendor - pełno złota, miedzi, brązu, rubinów, topazów. Jest jak cudowny arras, wykonany z najszlachetniejszych materiałów, jak bizantyjska ikona, jak przepyszna kolia, nad którą jubiler pracował nocami przez 30 lat, aby następnie pokazać ją i pławić się w nabożnych westchnieniach zadziwionej tłuszczy stojącej z rozdziawionymi gębami i pożądliwych spojrzeniach rozpieszczonych arystokratek.

poniedziałek, 29 października 2007

zimowy czas


No to mamy oficjalnie czas zimowy. Koty wyczuły to bezbłędnie i przystosowały się natychmiast - zaczęły więcej jeść, zacieśniły kontakty (międzykocie i kocio-ludzkie - jesteśmy permanentnie spychani z poduszek w nocy ;-P i zwiększyły dawkę snu. A mój organizm zwariował. Zafundował mi przeziębienie i migrenę, a ciemność za oknem o 17:00 sprawia, że muszę walczyć ze sobą, żeby nie zasnąć. Pocieszam się, że to przejściowe i za dwa, trzy dni powrócę do normy, względnej normy, bo brak światła i tak będzie mnie dołować. Pogoda na przekór wszelkim prognozom ani myśli przejść w stan "przejściowych przejaśnień" i cały dzień jest ciemno i szaro. Z tego względu nadal nie zrobiłam zdjęć Driadzie, choć dziś właśnie pierwszy raz ją założyłam. Jest ciepła, wygodna i nareszcie nie marzną mi nerki :-) Niestety w panującym półmroku na zdjęciach wychodzi jak szara szmatka, którą nie jest. Arbuzowy Tybet po przeróbkach ma już tył i przód oraz część rękawa, powinnam go w tym tygodniu skończyć. Po głowie pałętają mi się nowe pomysły, jeden inspirowany japońskim kimonem, a drugi latami 20-tymi - kiedy ja to wszystko zrealizuję??

niedziela, 28 października 2007

Forza Italia!


Oglądałam wczoraj na EuroNews ciekawy reportaż o slow foodzie i o tym, czy w erze globalizacji jest w stanie stawić skutecznie czoła fast foodowi. I rzeczywiście okazuje się, że w Europie tak jest i można już mówić o pewnym renesansie tradycji jedzenia potraw przygotowanych z namaszczeniem i ze składników dobrej jakości i jedzonych również niemal ceremonialnie. Okazuje się, że Europejczycy po zachłyśnięciu sie amerykańskimi wynalazkami powracają do traktowania posiłków jako wydarzenia towarzyskiego, a nie czysto fizjologicznej czynności. Okazuje się też, że coraz więcej Europejczyków woli zjeść mniej, ale za to potraw przygotowanych z dobrych, naturalnych składników. Oczywiście reportaż skupiał się głównie na zachodniej części Europy i dość bogatych społeczeństwach o długiej tradycji "smakoszostwa", takich, jak Francja, czy Włochy, ale myślę, że w Polsce ten "renesans" też zaczyna być odczuwalny. Najbardziej spodobała mi sie historia pewnego piekarza z Bari. Jego niewielka piekarnia przechodziła w wielu pokoleniach z ojca na syna i specjalizowała się w wypiekaniu tradycyjnych focacci (z pomidorami, oliwkami i dużą ilością dobrej oliwy). Pewnego dnia parę metrów od jego zakładu rozpoczął pracę Mc Donalds. Oczywiście piekarzowi wróżono marną przyszłość, ale okazało się, że czar nowości szybko minął i ludzie powrócili po focaccie kupowane w ramach przekąski "lunchowej". McDonalds robił co mógł - promocje, darmowe dodatki itd. i po dwóch latach splajtował ;-P Włosi zawsze napawali mnie otuchą:-)
A to co na zdjęciu to nie focaccia, tylko przykład, że jak masz dobrą rodzinę, to z głodu nie zginiesz. Łamie mnie przeziębienie, czułam się wczoraj fatalnie, aż tu nagle koło południa dzwonek do drzwi - Mama. Ach, bo upiekła placek ze śliwkami i pomyślała, że byśmy sobie zjedli. No pewnie, że byśmy zjedli ;-P A wieczorem znów dzwonek - Babunia. Ach, bo zachciało się jej drożdżowej chałki to upiekła i pomyślała, że byśmy sobie zjedli. Matko - drożdżowa chałka mojej Babuni to jest po prostu ambrozja :-) I dlatego moje śniadanie dziś nie wygląda zbyt "zdrowo", ale za to jest przepyszne.
Notka dla samej siebie: Umówić sie kiedyś z Babcią na wieczór przepisowy i wyciągnąć od niej i uwiecznić na papierze jak najwięcej receptur. To by była niepowetowana strata, gdyby takie cuda jak chałka, czy wątróbkowe nadzienie do kurczaka przepadły w pomroce dziejów.

sobota, 27 października 2007

ufff


Przeboje Mantry z wetem chyba możemy uznać za zakończone, choć dziś rano chciało mi się płakać, kiedy kicia absolutnie odmówiła pokojowej współpracy w kwestii przyjęcia antybiotyku ukrytego w ulubionym smakołyku :-/ Więc okazało się, że albo samo 4 razy damy kici na siłę tabletę do pyszczka (obolałego), albo jeszcze raz ją złapiemy i zawieziemy do weta na zastrzyk. No i jakoś tak udało nam się ją złapać dość bezboleśnie, bez takiego wielkiego stresu, jak za drugim razem. W przychodni powiedzieli, że dziąsła bardzo ładnie się goją i ten ostatni zastrzyk powinien wystarczyć. Mantra potwornie zawodziła, podczas badania próbowała mi się ukryć w rękawie płaszcza, ale po powrocie zdaje się szybko zapomniała o tych straszliwych przeżyciach i w pół godziny później zrobiłam powyższe zdjęcie - Mantra po raz pierwszy bez swoich wampirzych zębów :-) (co jak widać zupełnie jej nie przeszkadza w mordowaniu zabawkowej myszy ;-P Kitka nas nie wyklęła i przytula i mizia się jak dawniej. Aktualnie odpoczywa w Tybecie ;-P to znaczy właściwie na Tybecie - arbuzowym ;-PP


Wcale się jej nie dziwię, bo jest miękki i ciepły ;-) A'propos Tybetu, to jakoś tak opuściła mnie wena i po zrobieniu pleców i połowy rękawa robótka powędrowała do koszyka i leżała, leżała - aż w końcu zdecydowałam z niej zrobić coś innego no i właśnie zaczęłam. Zainspirowała mnie przeróbka wzoru DROPSa, jakiej dokonała Pamela z FlintKnits, chcę zrobić coś podobnego, ale dodać jeszcze jeden, czy dwa własne pomysły.

Muszę wam jeszcze pokazać minę Staszka podczas tego całego zamieszania z Mantrą - kolega był mocno sceptyczny co do naszych działań:

piątek, 26 października 2007

Mantra - relacja

Z Mantrą dużo lepiej, w prawdzie dzisiejsza łapanka, aby ponownie zawieźć ją do weta okazała się mocno traumatyczna, ale kicia się szybko otrząsnęła. Siłą wymogłam na wecie, żeby dał nam antybiotyk w tabletkach i żebyśmy nie musieli znów jutro przyjeżdżać na zastrzyk, bo ani Mantra, ani my chyba byśmy tego nie przeżyli ;-P Więc teraz prośba o kciuki, żeby mi się udało jej te tabletki podać. Przy okazji mam trzy świeże szramy długości jakichś 7 cm na brzuchu, dwie na dekolcie i jedną, ale za to przepięknie, łukowato zagiętą na policzku ;-P Cóż, każdy ma prawo się bronić. A ja przypominam trochę Bruce'a Lee z "Wejścia smoka" - tyle, że u nas to było "Wejście kota" ;-PP

czwartek, 25 października 2007

kciuki za Mantrę


Na niczym innym dziś się nie potrafię skupić. Moja Mantra, która i tak ma tylko kilka zębów na krzyż dostała zapalenia dziąseł i zauważyłam, że górny kieł zaczął się jej ruszać. No i dziś poszliśmy na zabieg. Niby nic, ale zabieg pod pełną narkozą, a Mantra w tym roku miała kilka napadów niby-padaczkowych i bałam się jak zniesie uśpienie. W dodatku ona potwornie spazmuje, jak się ją zamyka w kontenerku i wiezie do weterynarza. Wszystko poszło dobrze, ale wet zdecydował się usunąć wszystkie zęby (mała strata, bo resztka, co jej została i tak pełniła funkcję raczej dekoracyjną). Mantra się ładnie wybudziła, ale jest osowiała, śpiąca i w ogóle biedna bardzo - nic dziwnego, w końcu pozbyła się kilku zębów na raz i ma zaszyte dziąsła, to musi dawać dyskomfort. No i niestety jutro musimy ją znów zawlec do weta na zastrzyk przeciwbólowy i antybiotykowy. Dlatego kciuki są nam bardzo potrzebne.

środa, 24 października 2007

klinek na splinek


Starsi panowie dwaj śpiewali kiedyś, że piosenka jest dobra na wszystko, ale w moim przypadku to kolor jest dobry na wszystko, zwłaszcza na pogodę, jaka ostatnio tu panuje. Od początku tygodnia ciemności, szarości, burowatości i spleen, z braku światła popadam w stany maniakalno-depresyjne i to przysypiam nad laptopem, to mam ochotę chwycić za siekierkę i pobawić się z bliźnimi w "Lśnienie" ;-P W dodatku zrobiło się zimno i wietrznie, a ja w ramach letnich porządków powyrzucałam swoje ciepłe płaszcze, które były już nieco znoszone. A nowego kupić nie mogłam - to znaczy próbowałam, ale wszystkie były: w kolorach smutnych jak oczy basset hounda, o kroju workowatym, z elementami martwych zwierząt futerkowych, albo w cenie absolutnie nie do zaakceptowania. W końcu stwierdziłam, że ja już nie do końca potrzebuję eleganckiego płaszcza, bo teraz już rzadko muszę bywać tam, gdzie obowiązuje "dress code", jednak koncepcja kurtki też do mnie nie przemawiała (zwłaszcza, że większość oferty sklepowej kończyła się tuż nad moimi nerkami i posiadała obrzydliwe futrzane elementy to tu, to tam). No i dziś trochę przypadkowo znalazłam - płaszcz sportowy, o ile coś takiego w ogóle istnieje - sięga mi do połowy łydki, jest puchowy, ale nie wyglądam w nim jak ludzik Michelina, za to bardzo mi w nim ciepło i najważniejsze - kolor - intensywna czerwień makowo-malinowa. Jak go założyłam, od razu poczułam przypływ energii ;-) Niech żyje kolor!!!
Teraz muszę tylko dorobić sobie do tego czapki i szaliki. Nie miała baba kłopotu ...

wtorek, 23 października 2007

teaser czyli kusiciel

Dziś będzie "teaser" Leśnego Elfa, który w zasadzie jest już prawie skończony, jednak pogoda za oknem jest tak wredna, że mój aparat fotograficzny nie daje sobie rady z odpowiednim odzwierciedleniem koloru. Podobno ma się zrobić ładniej, więc za parę dni zdjęcia całościowe, a teraz tylko "zajawka" - niestety niezbyt dobrej jakości mimo, że zdjęcia wykonywałam z narażeniem zdrowia i życia, balansując na balustradzie balkonu, żeby zdobyć choć trochę więcej naturalnego światła


Przy okazji "Leśny Elf" przestał być elfem i został mianowany "Driadą" - bo szatka nie jest bardzo elegancka, a raczej użytkowa i stylizowana na prymitywną, no i w bardzo "leśnym" kolorze - w sam raz wdzianko dla driady ;-P Przy okazji jak widać (albo nie widać) minimalne zastosowanie znalazła włóczka-sikoreczka :-)
A więc spieszę donieść, że Driada jest już zszyta i kończę właśnie ją ozdabiać - jutro powinna być gotowa i o ile Słońce będzie łaskawe, to może uda się zaprezentować coś więcej.

niedziela, 21 października 2007

trochę słońca


Dzisiejsze informacji o śnieżycach na południu Polski nie nastroiły mnie najlepiej i dlatego ta fotka ze słoneczną i letnią cytryną.
"Leśny Elf" po kilku przeróbkach wreszcie leży rozpięty na kocu i się blokuje i pewnie jutro uda mi się go skończyć. Arbuzowy Tybet chwilowo odpoczywa, bo zdałam sobie sprawę z tego, że zimno idzie, a ja nie mam prawie żadnych ciepłych szalików i czapek (sic!) Więc dziergam sobie aktualnie taki fajny szal na podstawie wzoru z DROPSa i chcę jeszcze dorobić czapkę, żeby mi ważne organy nie zmarzły, jak się nagle zrobi poniżej zera.

piątek, 19 października 2007

pierwszy śnieg


Poranek powitał mnie wspaniałym przedstawieniem w wykonaniu chmur i wiatru. I nawet słońce mu się przyglądało. Lubię jesienne niebo, te poszarzałe już nieco błękity i inne niebieskości, granatowe, deszczowe chmurzyska z grafitową lamówką i ostatnie, białe baranki. Niestety po południu pogoda wykonała zwrot przez bakburtę, poszarzało i zaczęło lać. No i niestety - pomiędzy kroplami pojawiły się pierwsze płatki śniegu :-/ Nie, żebym miała coś przeciwko śniegowi jako takiemu. Niech sobie będzie... na Boże Narodzenie, niech cichutko i puchatkowo opada w nocy na uśpiony świat. Ale śnieg w październiku? Od razu opuściła mnie cała energia i kreatywność. Czas na sen zimowy chyba ;-P A może nie, może trzeba wykorzystać przymusowe pozostawanie w domu i długie, ciemne wieczory na robótkowanie, pisanie, hendmejdy, codzienne ćwiczenia w rysowaniu i wycinankowaniu, na naukę włoskiego, farbowanie włóczek. Życie mogłoby być pełne wrażeń, gdyby tylko ktoś uruchomił w mojej głowie dodatkowy silnik ;-)

środa, 17 października 2007

samba sikoreczka!


W zeszłym roku w Pradze, oczywiście w sklepie niezrównanej MarLen kupiłam sobie taką włóczkę. Skład dość niecodzienny: 61% bawełny, 27%wiskozy, 10% akrylu i 3 % lnu. Kolor też niezwykły i przyciągający wzrok. Przypomina mi miejskie sikorki - nieco przybrudzone i poszarzałe, ale jednak wciąż można w nich rozpoznać dawne, żywe kolory. Włóczka ma oryginalną teksturę, w dotyku przypomina cieniutki, papierowy sznurek i trochę zamsz. I tu pojawia się problem, bo nie potrafię wymyślić projektu, który wydobył by na światło dzienne, zarówno niecodzienny splot, jak i podkreślił kolory. Dodatkowa komplikacja polega na tym, że kupiłam końcówkę zapasów i mam jej tylko 200 g.
Intuicyjnie czuję, że to powinno być coś o prostej, ascetycznej wręcz formie, bez ozdobników, prawdziwe studium materiału z którego go wykonano. Myślę tu o estetyce japońskiego zen i o stylu dwóch pań bloggerek, których prace bardzo mi się podobają, choć są wyjątkowo oszczędne w doborze "środków wyrazu". Jedna z nich działa jako "Six and Half Stitches", a druga jako Uniform Studio. To, co łączy prace obu, to taka kontemplacja materiału, zrozumienie dla jego właściwości, sam projekt jest jakby tylko medium, przy pomocy którego wydobywa się urodę włoczki czy tkaniny. A moja "sikorka" nie chce ze mną rozmawiać ;-) nie chce mi powiedzieć, co mam z niej zrobić. Cóż, pokiwam się nad nią jeszcze trochę, w końcu żeby osiągnąć "oświecenie" trzeba długo ćwiczyć ;-)I w tym sensie robótkowanie jest jak praktykowanie zazen ;-P

wtorek, 16 października 2007

co tam, panie na warsztacie


Ostatnio jakoś mało czas wolnego się zrobiło, ale się nie poddaję i drutuję dalej. Zaczęłam robótkę z arbuzowego Tybetu, miałam o raptem 2 motki, a reszta w drodze, ale zaczęłam. Skończyła mi się przedwczoraj, a tu paczki ani widu ani słychu. Więc zaczęłam druga robótkę - z pięknej włoczki z lekką domieszką moheru, którą wieki temu kupiłam w Pradze u niezrównanej MarLen. Kolor taki oliwkowy, cudny. Wymyśliłam sobie z tego taki kubraczek elfa leśnego, zainspirowany różnymi projektami, jakie podejrzałam na flickr - przy okazji to jest kopalnia pomysłów - zwłaszcza jak sobie przeszukać grupy specjalizujące się w pracach recyclingowych. W każdym razie wczoraj machnęłam od razu pół pleców. A dziś dostałam powtórne (sic!) zawiadomienie, że czeka na mnie paczka na poczcie. Się zeźliłam, bo ten "donosiciel" paczkowy nie pierwszy raz taki numer robi - pracuję w domu, regularnie sprawdzam skrzynkę, nigdy nie ma pierwszego awiza, ani próby przyniesienia paczki, od razu przychodzi drugie awizo. No ale mam resztę potrzebnego arbuzowego Tybetu :-) Przy okazji wyrazy uznania dla sklepu Inter-Fox: mają ciekawą ofertę, specjalnie dla mnie ściągnęli ze sklepu firmowego włóczkę, której nie ma już Internecie, zrobili to sprawnie i szybko (pomijając "wpadkę" poczty), a do tego w przesyłce oprócz zamówionych motków znalazłam chyba z 10 małych, próbnych moteczków innych włóczek oraz kilka wydruków z wzorami swetrów. Widać, że się starają i chcą równać do standardów zagranicznych. I za to duży plus :-)
I teraz to już sama nie wiem, co najpierw skończyć ;-P

sobota, 13 października 2007

caponata!


Rozpędziłam się i kupiłam za dużo bakłażanów do zapiekanych roladek z mozzarellą. Został mi jeden, samotny bakłażan, sympatycznie mrugający do mnie głębokim fioletem z wnętrza lodówki. Szkoda mi go było oddać na pastwę pleśni, więc postanowiłam spróbować zrobić caponatę. Przepis zasadniczo zerżnęłam z Jamie's Italy, Jamiego Olivera, dodając kilka drobiazgów od siebie.

oliwa z oliwek
średniej wielkości bakłażan
nieduża czerwona papryka
1 czerwona, nieduża cebula
1 łyżeczka suszonego oregano
sól morska
pieprz
duży ząbek czosnku
mały pęczek natki pietruszki wraz z łodyżkami
łyżka odsączonych kaparów
ok. 8 zielonych oliwek
3 łyżki octu z czerwonego wina
1 łyżka octu balsamico
puszka (200 g) włoskich pomidorów, posiekanych
2 łyżki rodzynek namoczonych we wrzątku


Na dużej patelni rozgrzać sporo oliwy, dorzucić pokrojone w grube kawałki bakłażana i paprykę, posypać oregano i odrobiną soli i smażyć na mocnym ogniu przez ok. 6 minut. Kiedy bakłażan się przypiecze i zezłoci, dodajemy cebulę posiekaną w drobniutką kostkę i czosnek w cienkich plasterkach oraz drobno posiekane łodyżki pietruszki i smażyć jeszcze parę minut, jeśli oliwy będzie za mało, dolać jeszcze trochę. Dodać kapary, odsączone rodzynki i przekrojone na pół oliwki i polać całość octem. Gdy ocet wyparuje dodać pomidory i dusić wszystko razem jeszcze przez ok. 10 min. Na koniec doprawić solą, pieprzem i ewentualnie jeszcze odrobiną octu. Podawać polane kapką oliwy i posypane natką. Powinna być słodko-kwaśna. Caponata najlepsza jest podobno, jak się przegryzie przez dzionek - nie wiem tylko czy moja wytrzyma tyle w lodowce, bo połowa zniknęła już na etapie przekładania jej z patelni do miski ;-P

piątek, 12 października 2007

być jak Rita Hayworth...

Jako podlotek marzyłam, aby kiedyś stać się piękną i uwodzicielską kobietą, taką jak Rita Hayworth. Oglądałam jej fotosy w starym zeszycie mojej Mamy (kiedyś była taka moda, na wycinanie fotosów aktorów z gazet i wyklejanie nimi zeszytów, takie pierwotne scrap-booki ;-)Z wypiekami na policzkach oglądałam te słynną scenę z Gildy, kiedy Rita zmysłowo ściąga rękawiczki śpiewając Put the blame on me.. Dygresja nr 1 - oczywiście w mojej szafie leżą czarne, długie, wąskie rękawiczki ;-P Dygresja nr 2 - Rita do kręcenia tej sceny założyła gorset, ponieważ była świeżo po porodzie córki - i kto by pomyślał. Dygresje - off ;-P
A teraz, po dwudziestu paru latach się okazuje, że jednak w pewnym sensie jestem jak Rita:


Ona ma robótkę w rękach :-)))Jeśli Rita nie jest waszą ulubioną gwiazdą retro, to nic straconego, namiętnie drutowały również: Betty Davis, Audrey i Katharine Hepburn, Marlena Dietrich. I niech mi ktoś powie, że drutowanie nie jest sexy ;-P
Fotka wygrzebana na flickr.

czwartek, 11 października 2007

tyk-tyk




Mój eksperyment polegający na próbie wyhodowania na balkonie tykw się nie powiódł. To znaczy owszem rośliny ładnie wyrosły, nawet kwitły, ale owoce nie chciały się zawiązywać. Jednak sadzonki, które podarowałam teściowi na jego działce wpadły w amok ;-P Rosły, kwitły, owocowały. No i mam je :-) Dostałam część zbiorów w postaci przepięknych, butelkowatych tykw dwóch rodzajów - jedne są niezbyt duże i seledynowo-zielone, a drugie wielkie, ciemnozielone i cętkowane. Wyglądają niczym współczesne rzeźby, a te mniejsze przypominają mi też trochę pierwotne figurki Bogini Matki - te krągłe kształty, elipsoidalne zakrzywienia, jak u paleolitycznych Wenus. W zasadzie zostały zebrane trochę za wcześnie, powinny wisieć na roślinach aż do ich uschnięcia, a nawet pierwszych mrozów, ale mam nadzieję, że mimo to uda mi się je ładnie wysuszyć i że przejdą też ten normalny proces "gnicia", podczas którego usuwana jest miękka warstwa skóry, a na twardej tworzą sie malownicze plamy. A co później? Później mam nadzieje wyczarować z nich jakieś ciekawe hendmejdy ;-) Może je pomaluje, wyrzeźbię, albo zrobię z nich domki dla ptaków... zobaczymy co mi same podpowiedzą, jak wyschną. Zima zapowiada się pracowicie ;-)


środa, 10 października 2007

świat według Pulpecji


Najważniejszą sprawą w życiu jest znalezienie wygodnej pozycji do spania.

poniedziałek, 8 października 2007

Melliflua gotowa

Szybkie zdjęcia dziś, bo zimno mi było strasznie, a i pogoda niezbyt w ogóle, bo pochmurno i kolory takie sobie wychodziły, no ale jest:



Melliflua
włóczka: Sonata (70% bawełny, 30% wiskozy) firmy Anilux
ilość: ok. 350 g
druty: 3,5
wzór: własny pomysł
czas: 18 września - 7 października 2007 (20 dni)

kocia kamasutra


...dla lepszej stabilności pozycji należy przytrzymać partnerkę stopą ;-P

niedziela, 7 października 2007

coś sympatycznego



Kto by pomyślał, że staroświeckie rozrywki mogą być tak zabawne ;-)

Oh lord :-)

W czwartek minęło 37 lat, odkąd Janis Joplin postanowiła rozstać się ze światem. Janis i jej muzyka zawsze będą miały swoje miejsce w moim prywatnym muzycznym panteonie. No to dziś odrobina królowej:



uwielbiam ten jej przepity, ochrypły śmiech na końcu ;-)

piątek, 5 października 2007

smashing pumpkins


Ewidentnie sezon na dynie już w pełni. Dziś na targu ze wszystkich stron atakowały mnie wypukłe brzuszki dyń - malutkich i dużych, bladopomarańczowych i niemal czerwonych, gładkich i z zielonymi wyrostkami. Przyznam, że nie przepadam za dynią, ale postanowiłam dać jej jeszcze jedną szansę. Do domu wróciłam tuląc w ramionach francuską odmianę wielkości piłki nożnej. Pani straganiarka mówiła, że jest pyszna, wychodzi z niej świetna zupa, a nawet frytki i można ją jeść nawet ze skórą. W to ostatnie nie uwierzyłam, bo skórę miała twardą niczym drewno ;-)
Skoro przepisy mnie zawiodły, postanowiłam dziś zdać się na intuicję i ugotować coś absolutnie spontanicznie i "con amore". I wyszła z tego zupa - słodko-pikantna - niby to niemożliwe, ale tak właśnie smakuje. Na lunch wciągnęłam dwie miseczki i naprawdę mi smakowało. Chyba mam jeszcze jeden jesienny przebój kulinarny w moim menu ;-)


Zupa z dyni "z kopem"

1/2 niedużej francuskiej dyni
1/2 łyżki masła
1 łyżeczka oleju z winogron
1 średniej wielkości marchewka
2 małe łodygi selera łodygowego
2 małe cebule
2 ząbki czosnku
0,5 l bulionu warzywnego (nie chciało mi się robić, więc u mnie był gotowy, Knorra)
3/4 szkl. mleka sojowego (dokładnie nie wiem ile, lałam prosto z kartonika, tradycjonaliści mogą dać śmietankę 12%)
1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki zmielonych nasion kolendry
1/2 łyżeczki pokruszonej, suszonej szałwii
4 zmielone ziarna ziela angielskiego
1 łyżeczka żółtej, tajskiej pasty curry

Na oleju z masłem podsmażamy posiekaną cebulę i czosnek. Gdy się zeszklą dodajemy pokrojone w drobną kostkę: marchew, seler i dynię. Podsmażamy chwilę, dodajemy bulion i pastę curry i gotujemy do miękkości (jakieś 15 min.). Parę minut przed końcem gotowania dodajemy pozostałe przyprawy. Gdy warzywa będą już miękkie zestawiamy z ognia i miksujemy dokładnie, dolewając tyle mleka sojowego, aby otrzymać konsystencję gęstej zupy. Podajemy posypaną słodką papryką i pestkami dyni (jak ktoś ma czas to może uprażyć przedtem pestki i wytarzać je w papryce.)
Podczas gotowania zupa miała niezwykły, ultrażółty kolor, niestety przyprawy go przygłuszyły.

czwartek, 4 października 2007

obserwacja psychologiczna...

...pod tytułem "Wpływ zorganizowanych zakładów pracy na psychikę pracowników najemnych". ;-PP

Mój dzisiejszy opis na GG: "Ogólnie to fajuszka ! :-)"

Opisy moich znajomych (sami "najemnicy"):
- wkurw od samego rana!
- codziennie zwiększa się liczba osób które mogą mnie...pocałować w dupę
- trag mnie szlafił już
- długo tak nie pociągnę
- wrrrr

środa, 3 października 2007

tak zwany progres


Melliflua ma już dwa rękawy i tył - w dodatku zdołałam je zblokować, więc czekają już tylko na przód i zszywanie. Jeśli dobrze pójdzie, to za tydzień powinna być gotowa.

wtorek, 2 października 2007

antidotum na pluchę za oknem



Bardzo lubię ten teledysk - takie nieco bardziej mroczne dzieci z Bullerbyn ;-) A końcówka jest taka, jak w niektórych moich snach :-) Śnijcie pięknie - nadchodzą długie noce..

poniedziałek, 1 października 2007

Historia pewnej puszki


Wygląda jak zwykła metalowa puszka i w istocie nią jest. Dla wszystkich lecz nie dla mnie. Dla mnie ta puszka ma tzw. wartość sentymentalną. A jej historia jest następująca...
To było ładnych parę lat temu, gdy pracowałam jeszcze dla dużej, międzynarodowej firmy z oddziałami rozsianymi po całej Europie i poza nią. Zaczęłam właśnie wyraźnie odczuwać znużenie rutyną, korporacyjną polityką i zasadami i oszukiwaniem samej siebie, że nic lepszego nie potrafię robić. Wstawałam rano i ze zgrozą myślałam o dniu, który mnie czeka. Pewnym wybawieniem były wczesnoporanne spotkania przy ekspresie do parzenia kawy w biurze – chyba nie tylko dla mnie. M. tez pracowała w tej firmie, ale w innym dziale i na zupełnie innym piętrze. Była młodą dziewczyną, chyba świeżo po studiach, miała silną, pozytywną aurę i ciepły, optymistyczny błysk w oczach. Spotkałyśmy się przy tym ekspresie przypadkowo i chyba jakoś tak przypadłyśmy sobie do gustu, bo obie zaczęłyśmy przychodzić w to miejsce o stałej porze, na tyle, na ile pozwalał nam na to napięty plan dnia. Niestety błysk w oku M. dane mi było oglądać nader rzadko, ponieważ ona również cierpiała z powodu tego, gdzie pracowała. Znajdowała się w arcyniewygodnej sytuacji i stałym konflikcie ze swoim bezpośrednim przełożonym. Moim zdaniem miał on wyłącznie podłoże osobowościowe, nie merytoryczne i może dlatego, zamiast wygasnąć płonął coraz to żywszym płomieniem, który wciąż raźniej i raźniej wyżerał z M. resztki optymizmu. ratowała nas poranna kawa. Szybko zgadałyśmy się, że obie marzymy o filiżance cappuccino zaparzonego z Lavazzy, z grubą warstwą puszystej pianki z mleka, zamiast tej firmowej lury. Składałyśmy się więc na Lavazzę, ja ją kupowałam a M. przyniosła puszkę do jej przechowywania. Powstał poranny rytuał: przyjemny aromat kawy, jaki wydobywał się po otwarciu puszki podnosił nas na duchu, a chwila rozmowy przy filiżance pobudzającego napoju pozwalała zapomnieć gdzie jesteśmy i przedłużyć poczucie bycia „na wolności”. Teraz myślę, że to była metafora naszego stosunku do tej firmy – chciałyśmy się odciąć od niej, odgrodzić.
M. pękła pierwsza i złożyła wypowiedzenie – może po prostu zrozumiała, że praca w miejscu, które wysysa cię niczym wampir energetyczny jest dużo gorsza od strachu przed nieznanym. Na odchodnym zostawiła mi puszkę, żebym nie czuła się samotna ;-) Samej było dużo trudniej, ale dalej kupowałam Lavazzę i codziennie rano uciekałam na 5 min. żeby przygotować się do trudnego dnia. Myślałam o M. o jej decyzji i o tym, dlaczego do czarta wolę uciekać, niż zrobić coś, co zmieni moją sytuację. Przeprowadziłam ze sobą parę rozmów, jak kobieta z kobietą i po raz pierwszy sama dla siebie zaczęłam myśleć o tym, co tak naprawdę chciałabym robić w życiu, jakie są moje priorytety i co czyni mnie szczęśliwą. Trochę to trwało, ale w końcu przyszedł taki dzień, kiedy z ulgą pożegnałam korporację. Puszkę zabrałam oczywiście z sobą. Nie było mowy o tym, żeby ją tam zostawić. W końcu to była taka moja osobista odwrotność puszki Pandory – wyleciało z niej dużo dobrych rzeczy.
PS: Z tego co wiem, M. ma się dobrze, wróciła do swego rodzinnego miasta, o czym marzyła i znalazła całkiem fajną pracę.