czwartek, 27 października 2011

kocie wieści

Nie odzywam się, bo znów mnie tzw. "niedoczas" dorwał. Aktualnie siedzę w PolskimBusie (polecam) i mam wreszcie trochę czasu dla siebie. Zmierzam do W-wy, skąd jutro odlecę do Rzymu na warsztaty taneczne. Niestety postanowiłam podróżować lekko, więc aparat fotograficzny zostawiłam w domu, postanawiając najpiękniejsze wrażenia zapisać w pamięci. Robótkowo coś się dzieje, ale w ślimaczym tempie. Za to z frontu walki z niewydolnością nerek Pulpecji dziś nadeszła świetna wiadomość. Nasza konsekwencja zaprocentowała, kota postanowiła się wziąć w garść i po dwóch tygodniach kroplówek podskórnych, które podobno działają gorzej, niż dożylne, wyniki jednak mocno się poprawiły - mocznik ze 168 na 115 a kreatynina z 5 z kawałkiem na 3,3. Żyłki Pulpecji się podgoiły, łapki porosła krótka jeszcze sierść. Kota jest ożywiona, przymilna mimo codziennego molestowania jej karku igłą, ma apetyt (ale wciąż na mnie krzyczy, że nie daję jej mięsa, jak reszcie). Wetka znów zdziwiona, bo po ostatniej słabej poprawie myślała, że Pulpecja zrobiła już prawie wszystko, co mogła. Znów nabrałam otuchy. Musimy kontynuować kurację kroplówkową, bo te wyniki, mimo że lepsze, nadal są poza normą.

Niestety Mantra ostatnio nam coś niedomaga - sensacje żołądkowe, chyba nietolerancja pokarmowa, szukam po omacku przyczyny. Nie chce za bardzo jeść (ostatnio tylko i wyłącznie "nerkowe" chrupki Pulpecji ;P Dostaliśmy od weta specjalną karmę i zobaczymy, może to pomoże.
Aha - uszyłam nową torbę, bo ta, w której mieści się świat już wydała ostatnie tchnienie. Zdjęcia, jak wrócę z Rzymu.

wtorek, 18 października 2011

Rogalińskie impresje

W niedzielę postanowiliśmy się trochę odstresować i pojechaliśmy na spacer do Rogalina - zimno było, ale pięknie, słonecznie, jesień w najlepszym wydaniu :-) Nawet babie lato widziałam.


W labiryncie, przy pałacu spodobało mi się to drzewo na szczycie "piramidy", które wyglądało jak ponadwymiarowy bonsai.


Słynne dęby to już prawdziwe "zombiaki", niby żywe, a jednak pozorne to życie jakieś.


Lech, Czech i Rus w pełnej krasie.


Dąb z "okienkiem", nadawałby się na domek dla hobbita.


To mój ulubiony fragment rogalińskiej posiadłości - czysta natura bez udziwnień, wszystko rządzi się swoimi prawami.


Nenufary już lekko "podupadłe", jakby powiedział Pawlak ;-)


Podświetlone słońcem liście kasztanów napełniają mnie taką beztroską, dziecięcą, niczym nieuzasadnioną radością :-)


Przed pałacem jesień mieniła się, jak piękna, prawosławna ikona.

niedziela, 16 października 2011

Minimalistyczne inspiracje

Choć w życiu rzadko kieruję się myśleniem magicznym, to ostatnio mam wrażenie, że wisi nade mną jakiś urok – zebrało się w krótkim czasie mnóstwo problemów i trudności – mniejszego i większego kalibru oraz smutków i porażek sporo. Nie inaczej jest w projektach dziewiarskich.

Pamiętacie tę cudną niebieską angorę, z której chciałam zrobić sweter-owijaczek? Udało mi się wydziergać cały korpus, co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, że ostatnio trudno mi wykroić wolny czas na cokolwiek. Ubrałam, upięłam i...klapa, kompletna klapa – za dużo tego jakoś, za luźne, workowate, kompletnie się na mnie nie układało. Nie pozostało mi nic innego, jak delikatnie spruć całość, żeby nie naruszyć struktury włóczki i szukać innego pomysłu.

Nadal chcę coś otulającego i dającego poczucie bezpieczeństwa, ukrycia w konie z miękkości i ciepła. Coraz bardziej skłaniam się też w kierunku minimalizmu, swetrów o ciekawych formach, ale raczej prostych. Znalazłam całkiem sporo inspiracji.

Sklep Inhabit na przykład, warto się przyjrzeć ich ofercie dzianinowej.


Bardzo podoba mi się pomysł wielkiego, miękkiego golfa Eileen Fischer i niewykluczone, że moja angora zamieni się w coś podobnego.


I jeszcze niezwykle ciekawe projekty z New Form Perspective Studio – niecodzienne formy, nieszablonowe spojrzenie na dzianinę, przytulny i elegancki minimalizm. A cudo pokazane na filmie będę sobie musiała zrobić koniecznie.

NA8 Sleeve Shrug Transformation from N:F:P on Vimeo.


I dzianinowa zagwozdka z Anthropologie – jak powstał ten sweter, jaką ma formę przed zeszyciem? (tył można zobaczyć po kliknięciu na link do Anthro) Kombinuję i kombinuję, ale jeszcze chyba do końca nie wykombinowałam, a forma bardzo ciekawa.


A na deser interesująca metoda wyrabiania rękawów – coś w rodzaju obrazkowej instrukcji obsługi tutaj. Mam ochotę spróbować – tylko kiedy? Na emeryturze chyba ;-P

sobota, 15 października 2011

wieści z frontu

Byliśmy z Pulpecją na badaniach w piątek - wyniki się polepszyły, ale nie tak spektakularnie, jak poprzednio, tylko o jakieś 10% - to wciąż oznacza, że poziom mocznika i kreatyniny jest jakieś 2,5 raza powyżej normy. Wprawdzie Pulepcja od poprzedniego badania miała tylko 5 kroplówek, w tym jedną, która nie weszła w żyły (okazało się, ze wenflon był źle założony) i jedną niepełną (wenflon się zatkał), ale weci są bardzo ostrożni w robieniu nam nadziei. Być może zbliżamy się do poziomu, którego zmienić się już nie da, a w tedy po prostu trzeba będzie Pulpecję objąć czymś na kształt opieki paliatywnej, bo prędzej czy później choroba upomni się o swoje. Kolejny minus - małe żyłki Pulpecji miały już dość męczenia igłami i nie chcą współpracować. Są kruche i łatwo pękają, wymęczyliśmy jej już wszystkie łapki i po dość traumatycznej próbie ponownego wkłucia nowego wenflonu w piątek, odpuściliśmy - w końcu stres też źle się odbija na kotach nerkowych. Przez następne dwa tygodnie będzie dostawać tylko kroplówki podskórne, które niestety działają słabiej niż dożylne. Staram się myśleć pozytywnie, tym bardziej, że kota jest w dobrej kondycji, ma apetyt, bawi się z pozostałymi futrzakami, a nawet je wylizuje. Postanowiłam robić swoje, a panikę zostawię sobie na gorsze czasy. Pulpecja wygląda przekomicznie, jak pudel wystawowy, ma wygolone łapki to tu, to tam (jej sierść jest tak gęsta, że bez golenia nie sposób było zobaczyć skórę). Jakieś foty pacjentki postaram się wrzucić jutro.

poniedziałek, 10 października 2011

smutki, czyli czasem los przynosi nam zepsutą czekoladkę


Nie odzywam się, bo ostatnio niestety żyję od poranka do poranka i tygodnie mijają mi jak w złym śnie. W czwartek dwa tygodnie temu nasza Pulpecja zrobiła się jakaś niemrawa i poczułam nieciekawy zapach z jej pyszczka, zaczęła się też jakby ślinić. Miała jednak apetyt, nie spała nadmiernie dużo, więc pomyślałam, że jednak wiek zrobił swoje i zęby do remontu (niedawno przechodziliśmy to ze Staśkiem). Zawieźliśmy kocicę do weterynarza, poprosiliśmy przy okazji o badanie krwi, żeby zobaczyć, czy można ją spokojnie dać pod narkozę i wyniki nas zdruzgotały.

Okazało się, że Pulpecja ma ostrą niewydolność nerek (lub co gorzej przewlekłą), a wyniki były dramatyczne. Poziom mocznika powyżej 300 mg/dl (nie wiemy dokładnie ile, bo skończyła się skala maszyny do badania krwi), przy normie ok. 70 mg/dl, poziom kreatyniny prawie 9 mg/dl przy normie niecałych 2 mg/dl. Generalnie okazało się, że kotom z takimi wynikami daje się jakieś 2 tygodnie życia. Oczywiście przepłakałam cały dzień, bo to był absolutnie niespodziewany rezultat. Trzymała nas jednak ze Smokiem myśl, że wet bardzo był zdziwiony, iż Pulpecja w zasadzie do czwartku nie miała żadnych objawów – koty z przewlekłą niewydolnością nerek nie jedzą, bo mają nadżerki w pyszczku (efekt zatrucia organizmu mocznikiem), chudną mocno, mają brzydką sierść, są ospałe itd. A nasza Pulepcja bynajmniej nie miała zamiaru chudnąć, sierść ma pluszową jak zawsze, apetyt do czwartku też dopisywał. Oczywiście postanowiliśmy się nie poddawać i przystąpiliśmy do akcji ratunkowej – antybiotyki dwa razy dziennie, leki + przez parę pierwszych dni dwie kroplówki dożylne dziennie, które podawaliśmy sami przez wenflon założony przez weta, żeby nie stresować kota ciągłym taszczeniem do gabinetu. Udało mi się jakoś opanować panikę i w miarę sprawnie nam to szło, zwłaszcza od czasu, gdy pożyczyliśmy klatkę do wyłapywania kotów i psów i mogliśmy Pulpecję w niej zamknąć na czas podawania kroplówki (klatka zajmuje pól dużego pokoju, bo udało się nam pożyczyć tylko taką naprawdę dużą, bernardyn by się w niej zmieścił). Taka kroplówka trwa ok. 4 godzin i naprawdę trudno przekonać kota, żeby usiedział przez ten czas w jednym miejscu. W klatce Pulpecję udało się nam opanować, chociaż często wymaga obserwacji non stop, ponieważ kroplówka przestaje kapać, jeśli kot nieodpowiednio się ułoży.

Po kilku dniach zbadaliśmy krew ponownie – wyniki znacznie się poprawiły, spadły o ok. 40%, ale oczywiście były nadal bardzo złe. Teraz wciąż podajemy jej antybiotyk, kocica jest na specjalnej diecie (której oczywiście nie akceptuje, więc muszę pilnować, żeby nie włamywała się do misek pozostałych kotów) i dostaje kroplówkę raz dziennie. W dodatku Pulpecja jest trudną pacjentką, bo choć wyjątkowo cierpliwa i grzeczna u weta, to ma strasznie gęstą sierść, siny odcień skóry i kruche, drobne żyły, co znacznie utrudnia zakładanie kolejnych wenflonów. Właśnie w sobotę się nie udało, choć wyglądało na to, że wszystko działa, jak trzeba i zamiast nakapać kotu do żył, władowaliśmy kroplówkę pod skórę. Wchłonęła się, ale zabrało to cały dzień i dziś znów czekała nas wizyta u weta na wymianę wenflonu.

Spędzam więc dni próbując wygospodarować czas na pracę i normalne życie między tym szpitalem zwierzęcym. Dodatkowo Mantra uznała, że to świetny czas na złapanie niestrawności i dostała potwornej biegunki, a później, z powodu zaburzeń w gospodarce elektrolitowej, w konsekwencji ataku padaczki :-/

Nie mam więc za bardzo głowy ani czasu na dzierganie. Ale się nie poddajemy. Jest już lepiej, zaczynamy się też jakoś przyzwyczajać do nowego trybu życia, więc niewykluczone, że w tym tygodniu uda mi się wyprodukować tu jakiś post merytoryczny o dzierganiu zamiast lamentów :-)
PS: Kolejne badanie krwi Pulpecji w piątek – trzymajcie kciuki, proszę.
PS2: A na zdjęciu jest Pulpecja w przeddzień pierwszej wizyty u weta, zanim się zorientowaliśmy, jak bardzo jest źle – zwiedzała sobie łazienkę i była zafascynowana mokrym prysznicem ;-)