piątek, 31 sierpnia 2007

Dzień Niepodległości


Dziś jest mój osobisty Dzień Niepodległości. Dokładnie rok temu położyłam na biurku szefa wypowiedzenie z pracy i powiedziałam hasta la vista korporacji ;-) Pamiętam ten wielki strach zanim to zrobiłam i ulgę, gdy już było po i nieważne, że czekały mnie jeszcze 3 miesiące pracy tam - mentalnie byłam już wolna, ot tak w kilkanaście minut, choć dojrzenie do tego kroku zabrało mi ładnych parę lat. Byłam pełna obaw, w końcu zostawiałam za drzwiami niemal 9 lat, praktycznie całe moje dotychczasowe życie zawodowe. I jak wyglądam po tym roku? Żyję, i mam tu na myśli prawdziwe życie takie, w którym jest miejsce na zapatrzenie się w niebo, medytację i bycie tu i teraz, rano chce mi się wstać z łóżka, nie popłakuję po kątach, a z mojej twarzy zniknął wyraz wiecznego napięcia, którego kiedyś nie zauważałam, a który teraz odnajduję na twarzach ludzi nadal pracujących w "mojej" byłej korporacji. To był rok jak na roller coasterze - wielkie wzloty (jak uskrzydlające uczucie, gdy dostałam zlecenie przetłumaczenia przewodnika), ale i traumatyczne doświadczenie w życiu osobistym. Nie zrealizowałam dobrej połowy zamierzeń, ale może to i lepiej - odpowiada mi życie bez tabelek i wskaźników, bez wytyczania "ścieżki kariery" i rozliczania w ułamkach procentów, czy wykonałam zadanie, czy nie. Czuję, że żyję i to jest najważniejsze.

środa, 29 sierpnia 2007

w poszukiwaniu straconego smaku...


Dawno, dawno temu (nie, to nie będzie bajka ;-) miałam okazję przejechać Włochy wzdłuż i wszerz. Pamiętam dzień na wybrzeżu liguryjskim - kąpiel w bardzo słonym morzu, dziką plażę. Była to cudowna odmiana po zatłoczonym i okropnym Rimini. Przy drodze biegnącej nad plażą znajdowało się małe miasteczko, a nieco z boku sklep z antipasti, który prowadził też bar. W barze można było się napić wina, wypić espresso i zjeść drobne przekąski: sałatkę caprese, anitpasti (fantastyczne z resztą, nigdy później nie widziałam już takiego wyboru najróżniejszych marynat) i sałatkę z owoców morza. Te ostatnie były wówczas znane w Polsce głównie z nazwy i występowały może jedynie pod postacią krążków kalmarowych. Nic dziwnego, że Polacy stali przed szybą lady chłodniczej i strasznie na te sałatkę z owoców morza wydziwiali, że to jakieś robale, że oni by tego nigdy do ust, że świństwo i w ogóle. Ale ja postanowiłam, że żeby wiedzieć, trzeba spróbować i nakłoniłam miłego Włocha, żeby nałożył mi solidną porcję (a facet wyraźnie chciał mi nałożyć tylko trochę, nie wiem czy z troski o mój żołądek, czy o biodra ;-P To były jedne z najlepszych owoców morza jakie jadłam w życiu, a udało mi sie ich spróbować na trzech kontynentach. Ośmiorniczki, małże i krewetki z dodatkiem selera naciowego i papryki, w marynacie z najlepszej liguryjskiej oliwy i octu/wina, z dużą dozą oregano. Od tego czasu poszukuje tego utraconego czasu i smaku - chcę być jak Proust ze swoją magdalenką. Zwykle ze średnim skutkiem ;-) Ostatnio mnie wznów wzięło - do tego stopnia, że zaryzykowałam zakup mrożonej mieszanki owoców morza. Wyszło całkiem nieźle, choć z pewnością nie była to moja magdalenka ;-)

A o to przepis:

500 g mrożonej mieszanki owoców morza
kilka łodyg selera łodygowego
1 nieduża, czerwona papryka
kilka czarnych oliwek
2 łyżeczki kaparów
1/2 niedużej, czerwonej cebuli pokrojonej w drobną kostkę

marynata:
1/2 szklanki oliwy extra vergine
1/4 szklanki białego, wytrawnego wina
1 łyżka octu balsamico
sok z 1/2 cytryny
1 łyżka suszonego oregano
sól i pieprz

Zamrożone owoce morza wrzuciłam do wrzątku i podgotowałam przez ok. 3 min. Odcedziłam ostudziłam i zalałam marynatą, po czym powędrowały do lodówki na ok. 12 godzin. Następnie dodałam pokrojoną w drobną kostkę paprykę, cebulę i seler, oliwki w plasterkach i kapary. Odstawiłam na godzinę. A następnie wchłonęłam w towarzystwie ciabatty ;-)
Nota bene - producent na opakowaniu tych owoców morza sugerował podanie ich z makaronem, czarnymi oliwkami, dużą dozą czosnku i WĘDZONKĄ (!!!!!!!!!) Zgroza...
PS: Pierzu, jeśli to czytasz, to uprzejmie przepraszam za te ośmiorniczki ;-)

wtorek, 28 sierpnia 2007

bosskie :-)

Przedstawiam prace Richa Tuzona - facet nie dość, że przedstawia sceny z mitologii greckiej w japońskim i westernowym anturażu, to jeszcze maluje to na desce. Fantastyczna kreska, świeże spojrzenie na tematy niemal zdarte do cna - bardzo mi się podoba - a obrazek pt. "Powrót Odyseusza do domu" położył mnie na obie łopatki ;-)

poniedziałek, 27 sierpnia 2007

wrzosami jesień się zaczyna


Jesień już jest, jeszcze bardzo nieśmiała, ukrywa się za plecami lata, ale już przybyła. Widać ją w zieleni drzew, już nie tak soczystej, podszytej złotem i żółcią. Widać na niebie, po którym zaczęły wędrować armady kłębiastych chmur, błękit już nie tak intensywny, słońce nie tak ostre, a wszystko zamglone, jak oczy pijaka, który o 7 rano siedzi pod miejscowym spożywczakiem i dopija 5 piwo. I chłodniej się zrobiło, sweterkowo :-) A dziś rano w powietrzu wyczułam wyraźnie subtelną nutę dymu z ogniska, w którym palono liście. Czyli, że nadeszła moja ulubiona pora roku :-) Z tej okazji na balkonie pojawiły się wrzosy - białe i fioletowo-różowe, pachnące lasem. Później dokupię jeszcze astry i chryzantemy (lubię tzw. cmentarne kwiaty) i będę się cieszyć wczesną jesienią. A jeśli pogoda będzie mi sprzyjać, na weekend wyciągnę teścia na grzybobranie ;-)

niedziela, 26 sierpnia 2007

niedzielne medytacje


Jeden księżyc
widać w każdej sadzawce
w każdej sadzawce
widać jeden
księżyc

Soiku Shigematsu, A Zen Forest (tłum. Anna Zdziemborska)

sobota, 25 sierpnia 2007

najlepsza muzyka do sobotnich wielkich porządków :-)


Harry Belafonte!!! Może sprzątanie nie odbywa się szybciej, ale moje nogi, biodra i ręce ruszają w tany, a humor się wyraźnie poprawia (taniec jest bliżej niezidentyfikowany, ale za to wyjątkowo spontaniczny, coś pośredniego między sambą, aerobikiem, tańcem brzucha, a chorobą Św. Wita ;-PP)
So, shake, shake, shake Senora ;-P
(przy okazji parę obrazków z mojego ulubionego Beetlejuica)

piątek, 24 sierpnia 2007

farbowana krwią wampira...


No to dziś będzie trochę włóczkowego porno ;-P Dostałam przesyłkę z włóczką od nieocenionej Raweny - piękny kolor. Głęboka, winna czerwień, jakby farbiarz utoczył krwi Drakuli, żeby ją zabarwić (przynajmniej w te stronę mi wyobraźnia pogalopowała). Szkoda, że tak mało tej tasiemki - teraz, gdy ją zobaczyłam na własne oczy mam ochotę zrobić z niej malutki sweterek, pasowałby do sukienki, którą ostatnio kupiłam. Cóż, pokombinuję.

czwartek, 23 sierpnia 2007

mam mango ;-)


Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, gdy ostatnio w sklepie zobaczyłam dojrzałe mango. Zupełnie dojrzałe, miękkie i pachnące, w dodatku za 1,5 zł sztuka. W Polsce to ewenement, bo egzotyczne owoce zwykle sprzedawane są w stanie zupełnie nienadającym się do spożycia, przedwcześnie zerwane i bez szans na prawidłowe rozwinięcie aromatu i smaku. Więc nie czekałam, tylko zgarnęłam do koszyka, ile się dało ;-)Mango to taki owoc, który albo się kocha od pierwszego wejrzenia, albo nienawidzi. Oczywiście jakość owocu ma tu olbrzymie znaczenie. Naprawdę dojrzałe, ma miąższ rozpływający się w ustach, żywiczny aromat i urzekające kolory, niedojrzałe jest włókniste i zajeżdża terpentyną ;-P Ja korzystam ze szczęśliwego trafu i zajadam się musem z mango i jogurtu, czego i Państwu życzę :-)

środa, 22 sierpnia 2007

cloudbuster

Od paru dni nad naszymi głowami ścierają się wyże i niże i wyże i niże, przynosząc zwariowaną i zmienną pogodę. Plusem takich zawirowań są wieczorne chmury o fantastycznych kształtach. Nic tylko położyć się na łące, rozpoznawać ich kształty i wymyślać historyjki. Wczoraj na przykład za blokiem wyrosło nam pasmo górskie:


A gdzieś w głębi głowy Kasia śpiewa mi Cloudbusting ;-)

wtorek, 21 sierpnia 2007

z cyklu: dlaczego warto biegać...

... ponieważ w ciągu paru miesięcy mój gąbczasty dotąd tyłek zaczął wyglądać tak:


Może nie jest idealny, ale ja się czuje jak supermodelka ;-PP (no dobra, wiem, że to lanserka, w dodatku przy pomocy nieostrego zdjęcia, ale co mi tam - mieszczę się we wszystkie spodnie :-P

poniedziałek, 20 sierpnia 2007

muszę wam to pokazać

Powinnam robić milion innych rzeczy, ale po prostu muszę pokazać wam, jakie cudne graffiti upolowałam w Łagowie:


To się nazywa pozytywne przesłanie :-)))

jestem :-)

No to wróciłam :-) Było cudnie, choć pogoda w kratkę - ale kratka była o tyle korzystna, że był czas na kąpanie się i na grzybobranie i na robótkowanie i na robienie zdjęć i na przytulanie się w łóżku ;-), więc idealnie. Natrzaskałam trochę fotek, przy okazji testując nowe filtry (chroniący przed promieniami UV i redukujący odbicia wodne) - wrzucę rezultaty, jak się trochę ogarnę. Zasadniczo skończyłam także DROPSowy sweterek - teraz czeka mnie żmudny proces wykańczania. Więcej szczegółów nieco później, bo proza życia mnie przysypała - nawarstwiło się mnóstwo pracy, prania i innych zaległych czynności prozaicznych, a koty wytęskniły się okropnie i wymagają ekstra porcji miziania i miłości

poniedziałek, 13 sierpnia 2007

jadę się taplać :-)


Nareszcie - tłumaczenie odesłane do wydawnictwa, torby spakowane, catsitter zamówiona (moja Mama będzie rozpieszczać Brygadę Kryzys do niemożliwości - na pewno ;-) i możemy ruszać na dłużej do Łagowa. Mam zamiar odpoczywać, robótkować, czytać, kontemplować przyrodę i pływać, pływać, pływać w tej krystalicznej wodzie w jeziorach:-) Do zobaczenia za tydzień!

niedziela, 12 sierpnia 2007

wycieczka do Tunezji

Obudziłam się dziś wcześnie. Za oknem szaro i najdrobniejsza mżawka, jaką w życiu widziałam, prawie jak mgła - wiec nie był to dołujący deszcz, raczej nieco nostalgiczny, ale ożywczy deszczyk wiosenny. Z otwartych okien u sąsiada dobywał się głos Niny Simon, śpiewającej "My baby just cares for me" (sąsiad jest najwyraźniej głuchy, ale ma dobry gust i w niedzielne poranki budzi mnie miłym dla ucha jazzem, Norah Jones, Led Zeppelin, Deep Purple, Elvisem ;-)



Kompletnie pustą ulicą, lekko swingującym krokiem szedł szary, pręgowany kocur. Aksamitny głos Niny otulał wszystko zachęcając, żeby zaszyć się w pościeli z kubkiem dobrej herbaty i robótką (zwłaszcza, że reszta rodziny nie miała najmniejszej ochoty się obudzić). Przyśniła mi się w nocy fajna torba, taka "hobo bag", wiec zamiast pracować (a powinnam zrobić drugie czytanie tłumaczenia) zabrałam się za próbkę.


Tak, proszę Państwa, to nie będzie jakaś tam zwykła robótka na drutach, czy szydełku. To będzie ścieg tunezyjski i wreszcie przyda się to specjalne szydełko, które kiedyś kupiła mi Ania :-) Włóczka ma znów dziwny kolor, który niespecjalnie się wdzięczy do obiektywu aparatu ;-) Jest szara, ale rozbielona i jakby lekko perłowa, z małą kroplą zieleni - jak spody liści topoli. Czysta bawełna. Próbka wyszła ładnie, więc chyba się zabiorę za tę torbę.

piątek, 10 sierpnia 2007

postępy DROPSa


Gonią mnie terminy dla wydawnictwa, więc w zasadzie całymi dniami stukam tłumaczenie. Nie oznacza to jednak, że robótkowanie całkowicie leży ;-) DROPSowy sweterek ma już tył i połowę przodu. W poniedziałek oddaje pierwszą część tłumaczenia i ruszam na urlop, więc będę miała dużo czasu na "dłubanie". Już się nie mogę doczekać. Ta włoczka jest przepiękna, bawełna z 15% dodatkiem kaszmiru - gładka, lekko połyskująca, bardzo miękka. Początkowo miałam problemy, ponieważ splot nieco się rozwarstwiał i czasem pojedyncze nitki zsuwały mi sie z drutów i później musiałam je podciągać szydełkiem. Ale chyba już opanowałam technikę. Wszelkie wzory robione tą włóczką mają niewiarygodnie piękną fakturę.

Ja pracuję, a niektórzy już zaczęli letni odpoczynek ;-P


Mantra spędza wakacje w Kuwe(j)cie ;-)

czwartek, 9 sierpnia 2007

tyle pracy...


Tyle mamy ostatnio pracy, że nie wiadomo w co najpierw łapki włożyć ;-)

wtorek, 7 sierpnia 2007

faba in frixorio

Po kawałeczku delektuję się Kuchnią Leonarda Da Vinci. Wciąż znajduję w niej pomysły godne wypróbowania. Jeden z nich to przepis na smażone figi z fasolą z dodatkiem mieszanki ziół. Pochodzi z jednej z pierwszych opublikowanych książek kucharskich De honesta voluptate et valetudine autorstwa niejakiego Platiny. Była to jedyna książka kucharska, jaką uważał za godną posiadania Da Vinci. A przepis w dodatku wegetariański, więc myślę, że jadał takie smażone figi. Zrobiłam i wyszło tak:


Smak niecodzienny i ciekawy. Składniki to samo zdrowie - dużo białka w fasoli i wapnia w figach. Pomijając moczenie i gotowanie fasoli potrawa szybka do przygotowania (myślę, że puszkowa fasola by nie popsuła specjalnie smaku). Dobre na ciepło, niezłe na zimno. Myślę, że ten renesansowy specjał świetnie by się nadawał na nietuczący lunch do zabrania do pracy.
Aby go przygotować potrzeba:

szklankę średniej fasoli, namoczonej, a następnie ugotowanej
szklankę suszonych fig, pokrojonych w kawałki
1 średniej wielkości cebulę, pokrojoną w kosteczkę
1/2 łyżeczki drobno posiekanego czosnku
po pól łyżeczki świeżego rozmarynu, bazylii i tymianku, drobno posiekanych
2 łyżki posiekanej natki pietruszki
sól i pieprz do smaku


Wszystko poza pietruszką wrzucamy na patelnię z oliwą, podsmażamy mieszając 5 minut. Doprawiamy solą i pieprzem, a przed podaniem posypujemy natką.

poniedziałek, 6 sierpnia 2007

a mnie jest szkoda lata...

Lato osiągnęło zenit i nieodwołalnie chyli się ku końcowi. Nie martwi mnie to bardzo tylko dlatego, że przed ponurą jesienią czeka mnie jeszcze "babie lato", moja ulubiona pora roku. Ale ze schyłkiem lata kojarzy mi się bardzo utwór Dead Can Dance "The carnival is over".



Wbrew nazwie i wbrew teledyskowi (który skądinąd jest uroczy, ta stylizacja na początki kinematografii, coś jakby w stylu Méliesa i jego "Podróży na księżyc" ) ja przy tej muzyce odpływam nad nadmorski, przykurzony bulwar. Jest późne lato, upalne popołudnie. Bezruch i oczekiwanie. Powietrze stoi, a okolicę spowija szara mgiełka zmęczenia. Fale leniwie i jednostajnie obmywają brzeg. Oczy wszystkich utkwione w linię horyzontu, nad którą gromadzą się granatowe, burzowe chmury. Za dzień, dwa trzeba będzie wrócić do pracy i normalnego życia, ale teraz, teraz można się wyciągnąć na leżaku i z utęsknieniem wyczekiwać deszczu

niedziela, 5 sierpnia 2007

zanurzyć się w zieloność..


Ładowałam dziś baterie w Łagowie - pomogło jak zwykle. To miejsce niezawodnie napawa mnie optymizmem i spokojem. Nic dziwnego - okazuje się, że jest źródłem wielkiej mocy ;-PP Przynajmniej tak twierdzą tutaj

piątek, 3 sierpnia 2007

ajwar dla leniwych


Uwielbiam ajwar - do wszystkiego, do mięsa, na chleb i jako danie obiadowe z penne i odrobiną dobrego sera, np. pecorino. Ponieważ dostępne w sklepach ajwary są zwykle nikczemnie "przeoctowane" (prawdopodobnie, żeby się dłużej trzymały), to robię go zawsze w domu. Mam wyprobowany przepis, który wpuściłam kiedyś w sieć i widzę, że krąży on teraz po niej i żyje własnym życiem ;-)
Wersja "kanoniczna" wygląda tak:

6 słodkich czerwonych papryk
2 średnie bakłażany
0,4 szklanki oliwy z oliwek
1 średnia, drobno posiekana cebula
2 duże ząbki czosnku posiekane
1 łyżka soku z cytryny
1 łyżka octu z czerwonego wina
sol i pieprz do smaku
natka pietruszki do przybrania


Rozgrzewamy piec do 250 stopni i wkładamy do niego paprykę i bakłażany (wcześniej ponakłuwane widelcem). Trzymamy je tam do czasu aż skorka zwiotczeje i zrobi się czarna (nie musi być cała czarna, zwłaszcza w przypadku papryki - wystarczy, jak pojawią się czarne plamy). Upieczone warzywa wyjmujemy z pieca i wkładamy na 10 min. do papierowej torby, żeby doszły jeszcze we własnym cieple. Następnie obieramy je ze skorki (w tym stanie jest to bardzo łatwe), usuwamy nasiona i ogonki. Miksujemy na gładko. Na dużej patelni podgrzewamy 3 łyżki oliwy i podsmażamy na niej cebulkę - do zeszklenia. Dodajemy czosnek i podsmażamy jeszcze ok. 2 min. Odsuwamy z ognia, dodajemy masę bakłażanowo-paprykową. Następnie dolewamy cieniutkim strumieniem resztę oliwy, ciągle mieszając. Następnie dodajemy sok z cytryny i ocet, doprawiamy do smaku solą i pieprzem.
Wszystko pięknie, tylko, że ja ostatnio nie mam czasu na bawienie się w pieczenie i obieranie warzyw, bo to naprawdę trochę trwa (a sprzątanie drugie tyle ;-) Wiec wczoraj na obiad była wersja dla leniwych - cebulę i czosnek podsmażyłam na oliwie, dodałam drobno posiekaną paprykę (ze skórką) i bakłażana (obranego ze skórki) i dusiłam do miękkości. Następnie zmiksowałam, dodałam resztę oliwy, ocet i sok z cytryny oraz przyprawy do smaku. I już :-) Papryka się ładnie zmiksowała, skórki nie były wyczuwalne. Jedyny minus to brak takiego dymnego posmaku, jaki powstaje w wyniku pieczenia warzyw w piekarniku do momentu lekkiego zwęglenia skórki. No ale za to jaka oszczędność czasu (chyba, że ktoś tak jak ja wpadł na genialny pomysł i próbował zmiksować wszystko w płaskim, niskim garnku ;-PP cała kuchnia do mycia, łącznie z firankami i oknem w kuchni ;-P

czwartek, 2 sierpnia 2007

poradnik działkowca...

Zaczynam robić porządki na balkonie, bo część roślin (sałata, bazylia, rukola) zakończyło już swój żywot, część poszła na poczęstunek dla mszyc itd., wiec pod ścianą stoi rząd doniczek z roślinnymi truposzami i czeka na uprzątnięcie. Stanisław postanowił, że dół od mini-szklarenki to super miejsce do zapuszczenia korzeni, a kto wie, może i do zapączkowania:


Po zastanowieniu postanowił być kotem płożącym ;-P


NOTATKA OD NIEUDOLNEGO FOTOGRAFA: Uprzejmie przepraszam, za prześwietlone zdjęcia, ale każdy kto kiedyś próbował fotografować koty wie, że zwykle trzeba łapać chwilę, a nie zastanawiać się nad technikaliami, bo koty lubią znikać sprzed obiektywu w ostatniej milisekundzie przed przyciśnięciem migawki ;-) Sekutnica kazała mi wyostrzać zdjęcia po zmniejszeniu, bo po wrzuceniu do sieci robią się nieostre. Jako fotograficzny matołek nie dyskutuję i słucham starszych, więc dzisiejsze foty są wyostrzone - uprasza się o odzew, czy coś to zmieniło ;-)

środa, 1 sierpnia 2007

zdjęcia mongolskiego

Generalnie światło nie do końca dziś dobre, ale na tyle porządne, że w miarę widać, jak wyszedł sweter ;-P Jest dość gruby, trzeba uważać z noszeniem, bo przy nieodpowiednio dobranych ciuchach będę wyglądać jak jakiś syberyjski drwal ;-)
No to lecimy już ze zdjęciami bez komentarza:






Modyfikacje: sweter jest ok. 5 cm krótszy od oryginału i zamiast sznurków do wiązania ma satynową wstążkę w kolorze włóczki.

I na koniec jeszcze zdjęcie, które ze swetrem ma już niewiele wspólnego, ale wyglądam w nim w miarę na człowieka i dodatkowo jest to chyba jedna z niewielu fotek, które wiernie oddają mój aktualny kolor włosów.