poniedziałek, 31 maja 2010

satanistyczna rzeka, blogowstręt i inne katastrofy ...

W Poznaniu Warta dziś o 6 rano osiągnęła stabilny poziom 666 cm. Mieszkam niedaleko rzeki, teraz nawet bardziej bliżej niż dalej, bo zalała poldery i mój ukochany park i podeszła pod drogę, jakieś 200 m od mojego mieszkania. Podobno bliżej nie przyjdzie, ale miło nie jest. W dodatku dopadł mnie blogowstręt i awersja do robótek. Nie chce mi się pisać, a gdy chwytam w dłoń druty i włóczkę, w ogóle do mnie nie przemawiają i nic mi nie wychodzi :-/ Chyba trzeba przeczekać. Za to odczuwam chętkę na szycie, więc może należy skorzystać z okazji i nowych, ślicznych materiałów, jakie ostatnio kupiłam.
Z rzeczy pozytywnych - staram się przesunąć moją wegetariańską dietę w stronę surowizn. W moim menu pojawiły się różne pyszności w postaci świeżo wyciśniętego soku z truskawek, marchwi i jabłek lub soku ze szpinaku, marchwi i jabłek (który przyprawia mnie o pozytywne ADHD, roznosi mnie energia po nim po prostu ;-) Oraz odkryłam zdrowy zamiennik musu czekoladowego - robi się go z awokado, bananów, mleka kokosowego i kakao - nie krzywcie się, mnie się też to zestawienie wydawało dziwne, ale po spróbowaniu nie mogłam uwierzyć, jaki pyszny jest ten mus. Przepis wykopałam tutaj (trzeba zjechać mniej więcej do połowy strony) - zamiast syropu z brązowego ryżu użyłam ok. 2 łyżeczek miodu. Zrobiłam również wersję bez mleka kokosowego i też mi smakowało.
A przed deszczem (tak, tak, nie dość nam wody nachodzącej od dołu, to niebo zsyła jeszcze wodę z góry ;-P - przed deszczem bronię się za pomocą "soul food". W moim przypadku są to zupy warzywne z tego, co upoluję na bazarku, a o tej porze roku jest w czym wybierać. Ostatnia była z młodych ziemniaków, szparagów, porów, ciecierzycy, młodej kapusty, marchewki, ryżu i natki. Zjadłam ją polaną odrobiną dobrej oliwy z oliwek i soku z cytryny (to taki północnoafrykański zwyczaj, który bardzo mi "przypasował".


I mam straszna ochotę wypróbować dolmades zawijanych w liście botwinki. Jak widać moja robótkowa muza odpłynęła, za to przybyła muza kulinarna ;-P

wtorek, 18 maja 2010

Kap, kap, czyli deszczowa niemoc

U mnie nie inaczej niż w większej części Polski, leje, siąpi, plumka, zacina, kapuśniaczy, mży i co tam chcecie - w każdym razie mokro, szaro i ponuro. Chciałam wam pokazać, jak wyszedł kaftan (już dawno wyszedł, tylko nie było czasu obfocić) i nic z tego, chciałam wam pokazać słodką, letnią sukienkę, którą właśnie uszyłam i nic z tego, bo wyjście na zewnątrz w takim stroju grozi obustronnym zapaleniem płuc, a zdjęcia robione we wnętrzu przypominają londyńską mgłę, a gdy użyję lampy błyskowej - pamiątkowy album z policyjnego aresztu ;-) Chciałam napisać o tanecznej Barcelonie i Carolenie, ale wszystkie słowa, jakie na jej temat spływają mi na klawiaturę wydają mi się płaskie i nijakie, więc to jeszcze potrwa. Na pocieszenie wrzucę wam kilka zdjęć z małej, niemal prywatnej imprezki tirbalowej, jaka odbyła się w zeszły piątek. Towarzystwo bawiło się świetnie, wytańczyłam się, wygrałam na zillsach, napatrzyłam na piękne pokazy umiejętności koleżanek. Dużo kreatywnej energii było wokół mnie i może nawet ta energia już wkrótce wyda nowe pędy... zobaczymy.








Ostatnio mam "fazę" na połączenie czerwieni, czerni i bieli - zestaw bardzo popularny w kręgach tribalowych, ale mnie "dopadło" dopiero teraz (w naturze czerwień mojej chustki i spódnicy nie była taka jarzeniowa, raczej głęboka).
Wszystkie fotki autorstwa Kasi Komin.

sobota, 15 maja 2010

Czy ktoś chciałby mieć swoją Pulpecję?


Nie, moja Pulpecja nigdzie się nie wybiera, nie oddalibyśmy ją za żadne skarby świata. Ale domu szuka prześliczna biała kicia o imieniu Mupi. Wygląda uroczo, żałuję, że nasz dom (a przede wszystkim nasza kocia ferajna) nie wytrzymałyby przybycia kolejnego członka kociej rodziny. Może ktoś z was znajdzie u siebie kącik i trochę miłości dla tego cuda? Tutaj można znaleźć więcej informacji.

poniedziałek, 10 maja 2010

Barcelona tekstylno-muzealna


Drugiego dnia pobytu w Barcelonie wybrałyśmy się do Disseny Hub Barcelona – pod tą dziwną nazwą kryje się centrum kulturalne zajmujące się wszystkim tym, co mieści się w modnym obecnie, angielskim słowie „design”. W wymiarze praktycznym są to trzy muzea mieszczące się w przepięknym pałacu de Pedrabels. Sam pałacyk to istna bombonierka (projektu Gaudiego oczywiście), ślicznie odrestaurowana, z dopieszczonym ogrodem, z którego nie chciało się wychodzić. W środku znajduje się Muzeum Ceramiki, Muzeum Sztuk Użytkowych oraz to, co interesowało nas najbardziej: Muzeum Tekstyliów.

Na pierwszy ogień poszło Muzeum Ceramiki, z kolekcją, która zajmowała chyba najwięcej miejsca w pałacyku. Zafundowano nam podróż od średniowiecza, aż po współczesną ceramikę. Sporą cześć zbiorów stanowią średniowieczne kafle i naczynia, o wyraźnych wpływach arabskich. Jest też dział, w którym ceramika etniczna porównywana jest z dziełami Miro i Picassa. Współczesne obiekty ceramiczne mnie rozśmieszyły, bo zupełnie nie przypominały przedmiotów wykonanych z gliny, raczej przydepnięte kartony, rośliny, skały – ciekawy zabieg, bo mój umysł buntował się i nie chciał przyjąć do wiadomości, że to ceramika. Podziwiałam wszystko trochę na ślepo, bo obszerne informacje dostępne były tylko w języku hiszpańskim, którym nie władam, a komentarze po angielsku były bardzo skąpe lub w ogóle ich nie było. Syciłam więc oczy pięknem i kolorami i starałam się uchwycić co ładniejsze eksponaty na zdjęciach. Fotorelację z wizyty we wszystkich muzeach znajdziecie tutaj.

Drugim muzeum było Muzeum Tekstyliów. Na stronie internetowej zapowiadano, że stała kolekcja obejmuje historyczne suknie, biżuterię, akcesoria oraz hafty i koronki. Na miejscu okazało się, że (chyba) ze względu na szczupłość miejsca, ekspozycja stała została usunięta i zastąpiono ją czasową wystawą pt. „Dressing the body”. Nie pożałowałyśmy, ponieważ wystawa ta miała bardzo ciekawą koncepcję, a eksponaty przedstawiono w nietuzinkowy sposób. Autorzy skupili się na przedstawieniu, w jaki sposób moda zmienia sposób w jaki postrzegamy własne ciało i jak ludzkie ciała były modyfikowane i często deformowane by sprostać wymaganiom mody. W ciemnych pomieszczeniach po jednej stronie podwieszono podświetlane tablice z informacjami, po drugiej umieszczony szklane witryny z przykładami strojów z omawianej epoki, wszystko uzupełniono o elementy multimedialne. Bardzo to było ciekawe, ale niestety nie sprzyjało robieniu zdjęć (nie wolno było używać lamp błyskowych ze względu na wiek strojów, dlatego fotografie, które zrobiłam nie są zbyt atrakcyjne, ale musicie mi uwierzyć, że oryginały były). Ilustracji przedstawiającej, jak XIX-wieczne gorsety deformowały i przesuwały narządy wewnętrzne nie zapomnę już chyba nigdy ;-P Jeśli będziecie w najbliższym czasie w Barcelonie koniecznie wybierzcie się do Muzeum Tekstyliów.

Po chwili kluczenia korytarzami pałacu znalazłyśmy także Muzeum Sztuk Użytkowych. Muszę powiedzieć, że miało równie ciekawą kolekcję, jednak byłyśmy już nieco zmęczone oglądaniem poprzednich wystaw i dlatego najmniej z tego zapamiętałam. Przypominam sobie olbrzymie, secesyjne łoże w kształcie kadłuba statku, dziwaczny secesyjny sekretarzyk, minimalistyczne i piękne projekty art deco, niezwykłe skrzynie i kufry z czasów średniowiecza, z malowanymi miniaturami, ukrytymi szufladkami, obite skórą wytłaczaną w niezwykłe wzory.

Ani się obejrzałyśmy, a w Palau de Pedrabels minął nam niemal cały dzień. Niestety wy będziecie musieli zadowolić się tylko marną dokumentacją obrazkową mojego autorstwa, albo wybrać się do Barcelony i samodzielnie zobaczyć te cuda.

niedziela, 9 maja 2010

Proszę o trochę cierpliwości..

Wciągnęło mnie szycie nowej, słodkiej, letniej sukienki - relacja z tekstylnej Barcelony jutro w związku z tym ;-)

sobota, 8 maja 2010

Barcelona włóczkowo

Ciąg dalszy wspomnień z przedłużonego weekendu w Barcelonie :-) Tym razem to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli włóczki! Jak już wspominałam, miałam w Hiszpanii dwa dni całkowicie wolne i tak się sympatycznie złożyło, że w tym samym czasie w mieście wylądowała Carolena Nericcio. Osobom, które nie zajmują się tańcem orientalnym pewnie niewiele to nazwisko mówi. Carolena jest jedną z "matek" współczesnego stylu tańca bazującego na tańcach orientalnych, zwanego w skrócie "tribal", dwadzieścia parę lat temu stworzyła własną odmianę, zwaną "American Tribal Style" i to właśnie dla niej zwariowałam rok temu ;-) Carolena nie tylko wybitna tancerka, ale i nieprzeciętna osobowość, fascynuje mnie od dawna i byłam przeszczęśliwa, kiedy rok temu udało mi się ją poznać osobiście w Finlandii. Przy okazji wyszło na jaw, że Carolena uwielbia dziergać na drutach, tkać, szyć i podobnie jak ja fascynuje się etniczną modą. Nawiązała się między nami nić sympatii i od zeszłego roku utrzymywałyśmy dość luźny, ale regularny kontakt mailowy. W Barcelonie postanowiłyśmy spędzić nieco czasu razem i jeden dzień poświęciłyśmy na wycieczkę po sklepach włóczkowych (była z nami także przeurocza Megha, jedna z najbliższych współpracownic Caroleny). Plan wycieczki ułożyłam na postawie informacji wyszperanych w sieci i całkiem się nam udał.
Na pierwszy ogień poszedł sklepik z japońskimi tekstyliami. Przeurocza niewielka klitka mieściła wszystko, co bliskie sercu miłośnika Kraju Kwitnącej Wiśni - japońskie klapki i geta (te tradycyjne, koturnowe chodaki), tabi (skarpetki z dzielonymi paluszkami), różne gadżety, bawełniane kimona, a przede wszystkim bele bawełny, drukowanej w tradycyjne i mniej tradycyjne, japońskie wzory. Gdybym fascynowała się patchworkami, to byłabym tam w raju :-))) Do tego ekspedientka, ewidentnie też importowana z Japonii zupełnie się nami nie przejmowała - pochłonięta konwersacją przez telefon komórkowy wyrzucała z siebie to nosowe, to piskliwe japońskie głoski z szybkością karabinu maszynowego. Zajrzałyśmy więc w każdy kącik, ale postanowiłyśmy być dzielne i nic nie kupować (Megha kupiła tylko tradycyjne skarpetki dla swojej córeczki, zdaje się, że miały wzorki w Maneki-neko ;-)
Klucząc uliczkami w dzielnicy gotyckiej i co chwila zachwycając się wystawami małych sklepików (np.Nomada's z autentycznymi i antycznymi ozdobami i biżuterią z całego świata - ceny powalały, ale piękno tych przedmiotów też) dotarłyśmy do pierwszego sklepu z włóczką Persones Llanes. Niestety miałam nieaktualne dane i okazało się, że sklep został przeniesiony w zupełnie inne miejsce, więc niestety nie potrafię powiedzieć, czy spełniłby nasze oczekiwania. Na szczęście kawałeczek dalej był drugi sklep, który nas powalił na kolana.
La Barcelana (adres: c/Brosolí, 1) - to niezwykłe miejsce: stoją tam wielkie krosna tkackie, wszędzie porozkładane są tkane z wełny pledy, chusty i inne wyroby, a na półkach zajmujących niemal wszystkie ściany piętrzą się piękne włóczki, głównie argentyńskiej marki Yanabey. Fantastyczna jakość, niezwykłe kolory i wszyscy byli usatysfakcjonowani: Carolena i Megha (jako weganki) rzuciły się na akryle, bawełny i włóczki bambusowe. Ja nie wypuszczałam z rąk cudownych, cieniowanych wełen. Oczywiście, jak się domyślacie nie udało mi się ich pozbyć aż do wyjścia ze sklepu, więc jestem teraz szczęśliwą posiadaczką dwóch włóczek. Akrylu w odcieniach szarości, ciemnego turkusu i morskiej zieleni, który przypomina mi ocean pełen wodorostów (oczywiście fotka zupełnie nie oddaje bogactwa tych odcieni):


Właścicielka sprzedaje włóczki na kilogramy, a motki chyba nie są standaryzowane, bo mój akryl ważył dokładnie 260 g ;-) Cena do przeżycia, o ile pamiętam ok. 20 euro za kilogram. Akryl zupełnie nie przypomina sztucznego włókna, jest miękki, bardzo miły w dotyku i lśni niczym jedwab. Jeszcze nie wiem, co z niego zrobię.
Druga zdobycz to wełna w kolorze, którego mój aparat w ogóle nie potrafi uchwycić - to bardzo głęboka, ciemna, morska zieleń z akcentami malachitu:


Kupiłam dwa motki, w sumie 415 g (zabawne są te hiszpańskie podziałki wagowe ;-) Włóczka jest dość gruba i chyba sprokuruję z niej jakieś bolerko...
Miałyśmy na celowniku jeszcze trzeci sklep z włóczką, ale okazało się, że znajduje się w dość dużej odległości od miejsca, w którym byłyśmy i w końcu tam nie dotarłyśmy. Zainteresowanym podaję jednak link: Llanes Travessera.
A jak już jesteśmy przy dzierganiu, to się jeszcze pochwalę. Gdy pojechałam do Finlandii w zeszłym roku, zabrałam ze sobą prezent dla Caroleny - ATSowy pas na biodra, który własnoręcznie wyszydełkowałam. W Barcelonie Carolena zrewanżowała mi się darowując wydzierganą przez siebie czapeczkę. Oto ona:


Możecie sobie wyobrazić jak cudownie się poczułam :-)) A jakby tego było mało, gdy w sobotę przed warsztatami Carolena przebrała się do tańca i podeszła do mnie zobaczyłam, że ma na sobie pas ode mnie. Oczywiście uwieczniłyśmy to na fotografii, a po mojej minie można poznać, że byłam dumna i blada ;-))


Ja tu gadu, gadu, a post się zrobił dłuuugi jak anakonda ;-) No to o Muzeum Tekstyliów opowiem wam jutro ;-)

piątek, 7 maja 2010

Barcelona turystycznie


Nareszcie się trochę pozbierałam organizacyjnie po przyjeździe z Barcelony :-)Postanowiłam opowiedzieć o mojej wycieczce w kilku odsłonach, bo wyjazd miał kilka zupełnie różnych aspektów. Na początek turystycznie czysto.
Barcelona mnie oczarowała wszystkim - przestrzenią, architekturą, sprawnym metrem, pogodą, roślinnością, atmosferą. To drugie po Pradze miasto, które od razu przypadło mi do serca. Cztery dni (niecałe, bo dwa dni spędziłam na warsztatach tanecznych) wystarczyły mi ledwo na liźnięcie całego barcelońskiego przepychu i już planuję, jakby tam powrócić ze Smokiem - tym razem tylko po to, żeby pozwiedzać, zagubić się w uliczkach dzielnicy gotyckiej, poszperać w maleńkich cudownych sklepikach, najeść się przepysznych owoców, pozwiedzać muzea. Barcelona jest przyjazna - także dla wegetarian. Polecam świetną knajpkę Juicy Jones - wygląda jakby zaatakował ją oddział grafficiarzy, ale podają tam pyszne wegańskie potrawy i soki robione na miejscu dosłownie z każdego owocu, jaki przyjedzie nam do głowy. Niedaleko jest też La Boqueria - zupełnie wyjątkowy targ spożywczy - od kolorów i smaków owoców i warzyw kręciło mi się w głowie - jeśli chcecie zobaczyć tradycyjny targ (taki, na którym nie brakuje też np ryb, mięs, słynnej hiszpańskiej szynki, a zgodnie z nazwą (boqueria = rzeźnia) także czegoś dla amatorów mocnych wrażeń: na stoiskach z mięsem widać było głowy jagniąt, całe żołądki krów itd.),to wybierzcie się tam koniecznie. W sklepikach i na małych targowiskach w okolicach Barri Gotic można kupić fajną biżuterię, buty i inne cuda. O architekturze Gaudiego w ogóle nie będę wspominać, bo nadal ją przeżywam :-)Niestety jednak do środka Sagrady Familii nie udało mi się dostać, bo akurat kładli podłogi i wpuszczali tylko umówione wcześniej, zorganizowane grupy ;:-/Ludzie są raczej przyjaźni (pakistański właściciel sklepiku spożywczego, u którego robiłyśmy zakupy, już drugiego dnia do pokwitowania za zapłatę dodawał nam darmową gumę do żucia ;-) i zgodnie z południowym temperamentem nigdzie i z niczym się nie spieszą (pan kelner w reprezentacyjnej kawiarni na ulicy Parallel niósł tacę z zamówieniem ostentacyjnie ziewając ;-P i oczywiście żadne z naszych zaplanowanych zajęć nie zaczęły się o czasie).
Kilka fotograficznych impresji z Barcelony umieściłam tutaj.
A jutro opowiem wam o tekstylno-włóczkowym obliczu Barcelony :-)