Ciąg dalszy wspomnień z przedłużonego weekendu w Barcelonie :-) Tym razem to, co tygrysy lubią najbardziej, czyli włóczki! Jak już wspominałam, miałam w Hiszpanii dwa dni całkowicie wolne i tak się sympatycznie złożyło, że w tym samym czasie w mieście wylądowała Carolena Nericcio. Osobom, które nie zajmują się tańcem orientalnym pewnie niewiele to nazwisko mówi. Carolena jest jedną z "matek" współczesnego stylu tańca bazującego na tańcach orientalnych, zwanego w skrócie "tribal", dwadzieścia parę lat temu stworzyła własną odmianę, zwaną "American Tribal Style" i to właśnie dla niej zwariowałam rok temu ;-) Carolena nie tylko wybitna tancerka, ale i nieprzeciętna osobowość, fascynuje mnie od dawna i byłam przeszczęśliwa, kiedy rok temu udało mi się ją poznać osobiście w Finlandii. Przy okazji wyszło na jaw, że Carolena uwielbia dziergać na drutach, tkać, szyć i podobnie jak ja fascynuje się etniczną modą. Nawiązała się między nami nić sympatii i od zeszłego roku utrzymywałyśmy dość luźny, ale regularny kontakt mailowy. W Barcelonie postanowiłyśmy spędzić nieco czasu razem i jeden dzień poświęciłyśmy na wycieczkę po sklepach włóczkowych (była z nami także przeurocza Megha, jedna z najbliższych współpracownic Caroleny). Plan wycieczki ułożyłam na postawie informacji wyszperanych w sieci i całkiem się nam udał.
Na pierwszy ogień poszedł sklepik z japońskimi tekstyliami. Przeurocza niewielka klitka mieściła wszystko, co bliskie sercu miłośnika Kraju Kwitnącej Wiśni - japońskie klapki i geta (te tradycyjne, koturnowe chodaki), tabi (skarpetki z dzielonymi paluszkami), różne gadżety, bawełniane kimona, a przede wszystkim bele bawełny, drukowanej w tradycyjne i mniej tradycyjne, japońskie wzory. Gdybym fascynowała się patchworkami, to byłabym tam w raju :-))) Do tego ekspedientka, ewidentnie też importowana z Japonii zupełnie się nami nie przejmowała - pochłonięta konwersacją przez telefon komórkowy wyrzucała z siebie to nosowe, to piskliwe japońskie głoski z szybkością karabinu maszynowego. Zajrzałyśmy więc w każdy kącik, ale postanowiłyśmy być dzielne i nic nie kupować (Megha kupiła tylko tradycyjne skarpetki dla swojej córeczki, zdaje się, że miały wzorki w Maneki-neko ;-)
Klucząc uliczkami w dzielnicy gotyckiej i co chwila zachwycając się wystawami małych sklepików (np.Nomada's z autentycznymi i antycznymi ozdobami i biżuterią z całego świata - ceny powalały, ale piękno tych przedmiotów też) dotarłyśmy do pierwszego sklepu z włóczką Persones Llanes. Niestety miałam nieaktualne dane i okazało się, że sklep został przeniesiony w zupełnie inne miejsce, więc niestety nie potrafię powiedzieć, czy spełniłby nasze oczekiwania. Na szczęście kawałeczek dalej był drugi sklep, który nas powalił na kolana.
La Barcelana (adres: c/Brosolí, 1) - to niezwykłe miejsce: stoją tam wielkie krosna tkackie, wszędzie porozkładane są tkane z wełny pledy, chusty i inne wyroby, a na półkach zajmujących niemal wszystkie ściany piętrzą się piękne włóczki, głównie argentyńskiej marki Yanabey. Fantastyczna jakość, niezwykłe kolory i wszyscy byli usatysfakcjonowani: Carolena i Megha (jako weganki) rzuciły się na akryle, bawełny i włóczki bambusowe. Ja nie wypuszczałam z rąk cudownych, cieniowanych wełen. Oczywiście, jak się domyślacie nie udało mi się ich pozbyć aż do wyjścia ze sklepu, więc jestem teraz szczęśliwą posiadaczką dwóch włóczek. Akrylu w odcieniach szarości, ciemnego turkusu i morskiej zieleni, który przypomina mi ocean pełen wodorostów (oczywiście fotka zupełnie nie oddaje bogactwa tych odcieni):
Właścicielka sprzedaje włóczki na kilogramy, a motki chyba nie są standaryzowane, bo mój akryl ważył dokładnie 260 g ;-) Cena do przeżycia, o ile pamiętam ok. 20 euro za kilogram. Akryl zupełnie nie przypomina sztucznego włókna, jest miękki, bardzo miły w dotyku i lśni niczym jedwab. Jeszcze nie wiem, co z niego zrobię.
Druga zdobycz to wełna w kolorze, którego mój aparat w ogóle nie potrafi uchwycić - to bardzo głęboka, ciemna, morska zieleń z akcentami malachitu:
Kupiłam dwa motki, w sumie 415 g (zabawne są te hiszpańskie podziałki wagowe ;-) Włóczka jest dość gruba i chyba sprokuruję z niej jakieś bolerko...
Miałyśmy na celowniku jeszcze trzeci sklep z włóczką, ale okazało się, że znajduje się w dość dużej odległości od miejsca, w którym byłyśmy i w końcu tam nie dotarłyśmy. Zainteresowanym podaję jednak link: Llanes Travessera.
A jak już jesteśmy przy dzierganiu, to się jeszcze pochwalę. Gdy pojechałam do Finlandii w zeszłym roku, zabrałam ze sobą prezent dla Caroleny - ATSowy pas na biodra, który własnoręcznie wyszydełkowałam. W Barcelonie Carolena zrewanżowała mi się darowując wydzierganą przez siebie czapeczkę. Oto ona:
Możecie sobie wyobrazić jak cudownie się poczułam :-)) A jakby tego było mało, gdy w sobotę przed warsztatami Carolena przebrała się do tańca i podeszła do mnie zobaczyłam, że ma na sobie pas ode mnie. Oczywiście uwieczniłyśmy to na fotografii, a po mojej minie można poznać, że byłam dumna i blada ;-))
Ja tu gadu, gadu, a post się zrobił dłuuugi jak anakonda ;-) No to o Muzeum Tekstyliów opowiem wam jutro ;-)
6 komentarzy:
nawet ja czytałam z zaciekawieniem, wiec mógłby byc nawet dłuższy ....
Przepiękne wełenki wyszukałaś, szczególnie ta druga mi się bardzo podoba. O rety, jak sobie pomyślę, że w tych sklepach były włóczki bambusowe, to aż mnie ciarki przechodzą po plecach. Gratuluję prezentu od Caroleny! Idę poodwiedzać linki z Twojego posta :)
Piękna opowieść,piękne włóczki.Czekam na ciąg dalszy.
zazdroszczę takiej podróży bo Barcelona jest przepiękna i włóczki obłędne:)
Zgadzam się z Sekutnicą, wcale ten post nie był za długi. Czekam na wiecej. Serdeczności.
Ja też nie umiem złapać aparatem niektórych odcieni morskich zieleni i błękitów, więc wierzę na słowo, że kolor jest boski! Fascynująca opowieść, pisz więcej, o Barcelonie, włóczkach, tkaninach... *^v^*
Prześlij komentarz