wtorek, 31 marca 2009

koci, koci łapci

Wiadomo, że z kotami nudów nie ma. Czasem mam wrażenie, że moje starają się szczególnie ;-P Oto Stanisław i Mantra w kombinacjach dowolnych na fotelu:





Mina Stanisława - bezcenna :-P



A'propos wygibasów to byłam na pierwszych zajęciach jogi - baardzo mi odpowiadają, dzięki regularnym ćwiczeniom tanecznym całkiem nieźle sobie radzę, to znaczy muszę się skupić i włożyć nieco wysiłku w poszczególne asany, ale potrafię je zrobić prawidłowo. Kręgosłup powiedział "dziękuję", psychicznie też czuję się świetnie - definitywnie będę kontynuować :-)
I wiecie co? Dziś widziałam żywego, latającego motyla cytrynka. Wiosna, Panie i Panowie :-)))

poniedziałek, 30 marca 2009

więcej takich weekendów

W ten weekend zostałam słomianą wdową, bo Smok udał się na zlot motoryzacyjny. Wykorzystałam więc wolne dni na błogie lenistwo i przyjemności. Lenistwo mi się należało, bo ostatnie tygodnie były napakowane zajęciami przeróżnymi po brzegi. Ugotowałam sobie ulubioną warzywną zupkę na 3 dni (Smok zup nie cierpi, więc rzadko mam okazję je gotować), dzięki czemu miałam z głowy pichcenie obiadów i rzuciłam się "odrestaurowywać" moje ciało na wiosnę. Zrobiłam peeling kawowo-cynamonowy, położyłam na twarz maseczkę aspirynową, natarłam się olejkiem z wiesiołka i czuję się jak zupełnie nowa osoba. W przerwach czytałam miziałam koty i drutowałam ten mój nieszczęsny ażur. Nawet nie próbowałam pruć tego, co schrzaniłam podczas podróży do i z Krakowa, po prostu zaczęłam od początku i w zasadzie nadrobiłam straty. Mam już nowy rękaw i 1/4 kolejnego. Tak to wygląda:


Chyba mogę już ujawnić, co to za model - mam nadzieję, że zła passa została przełamana. Pochodzi z pierwszego tegorocznego numeru Vereny. Całość wygląda tak:


Nie bardzo widać szczegóły, bo kopia jakaś taka... ale wyobraźnia dopowiedziała mi to, czego oczy zobaczyć nie mogły i się zakochałam ;-) Oprócz tego zaczyna mnie coraz bardziej ciągnąć do szycia - mam tysiące pomysłów na nowe stroje do tańca, a poza tym znów kupiłam Burdę, tym razem nr 4/2009, a w środku znalazłam przepiękne wzory ubrań inspirowanych nieco Orientem i już się ślinię, żeby coś takiego mieć. Tutaj można obejrzeć rozkładówkę.
Oczywiście znów byłabym zapomniała - Małgosia z Organic Knitter wyróżniła mnie tytułem Kreatvie Blogger - bardzo dziękuję :-)))


Wywinę się od nominowania kolejnych 5 osób, bo uważam, że kreatywnych bloggerów jest znacznie więcej i staram się na herbimanii opisywać takie "przypadki" :-)
I jeszcze prośba- przypomnienie do tych, którzy deklarowali pomoc w kwestii przepisu na makowiec dla Sharon Kihary - jeśli macie te przepisy pod ręką, to byłby dobry moment, żeby je do mnie wysłać ;-)

środa, 25 marca 2009

czekoladowo i kocio


Kupiłam sobie dziś czekoladę taką. I polecam, polecam, jest mrrrr - słodkie kawałeczki malin i gorzka czekolada 70% - moje kubki smakowe powiedziały "Hura!" :-)
A jak już przy słodyczach jesteśmy - to dwa zdjęcia Pulpecji:



Jej pocieszna nieporadność rozczula mnie do łez niemal. Pulpecja wygląda jak duża, mięciutka pluszowa zabawka i jest cudowna po prostu.

wtorek, 24 marca 2009

Sharon Kihara lubi makowiec, czyli jestem w siódmym niebie :-)


Ech, minęły już dwa dni od powrotu z Krakowa, a ja wciąż nie mogę się pozbierać mentalnie i nadal unoszę się chyba 3 cm nad podłogą.
Zaczęło się w piątek – moje plemię wypełniło cały przedział w pociągu TLK do Krakowa i czuło się tam nader swobodnie, jak to plemię – Aireen plotła warkoczyki z muszelkami kauri, Kaoruaki szydełkowała osłonki na saggaty, Scarabee kończyła elementy biżuterii, w które na występie miała się wystroić Ghada, Erykah robiła dziewczynom mehandi (tatuaże henną), a ja cichutko drutowałam mój ażurowy projekt (jeśli jednak sądzicie, że coś wam pokażę, to nie – wydrutowałam cały rękaw i 10 cm drugiego i okazało się, że zamieniając przed wyjazdem druty z prostych na takie na żyłce pomyliłam się i zamiast „trójek” zabrałam nr 3,5 i połowa rękawa jest mniejszym wzorkiem, a druga większym – wszystko do sprucia). Kraków powitał nas zimnem, ale humory dopisywały, do czasu, gdy ujrzałyśmy nasz nocleg. Hostel „Nazar” – naprawdę nie polecam – brud, wilgoć i zimno. Jednak spała tam chyba połowa warsztatowiczek z całej Polski, więc i tak się dobrze bawiłyśmy. Nie mogłyśmy się doczekać soboty. No i wreszcie następnego dnia zobaczyłyśmy boską Sharon Kiharę. Trudno streścić takie przeżycie – weszła smukła dziewczyna z dredami do kolan, w skromnym, czarnym płaszczyku, od początku była bezpośrednia i nastawiona na nawiązanie bliższego kontaktu z nami (na podwyższeniu wytrzymała może z 20 minut, resztę warsztatów prowadziła już między nami). Ma niezwykłą urodę, co chyba jest zasługą jej pochodzenia – indiańsko-japońskiego, imponujące tatuaże, intrygujące ozdoby na włosach, cudowny głos. Jej umiejętności techniczne i sprawność fizyczna sprawiały, że co chwila szukałam szczęki na ziemi. Przykładała dużą wagę do tego byśmy wykonywały wszystko prawidłowo i bezpiecznie, okraszając swój wykład dużą dawką humoru. Jest wielką gwiazdą tribalu, ale nie ma w sobie nic z rozkapryszonej diwy – żadnych fochów, dystansu, bezpretensjonalna… no sami widzicie, że jestem kompletnie zauroczona. Wieczorem pojechałyśmy do teatru znajdującego się w podziemiach pewnego kościoła, gdzie odbyła się Scena Otwarta i Gala. Ze Sceny Otwartej niewiele pamiętam – byłam w maksymalnym stresie, a występowałyśmy jako siedemnaste. W dodatku w teatrze było przeraźliwie zimno. Dodatkowo zestresowała mnie Sharon – była z nami w jednej szatni, a kiedy przyszła, spojrzała na moje plemię i mówi – „You guys, …” uświadomiłam sobie, że to do nas – na szczęście moje dziewczyny nie zorientowały się, że do nich mówi. A Sharon powiedziała, że zobaczyła w programie, że nasz występ będzie w stylu ATS i sobie specjalnie uważnie nas obejrzy, bo ma wielki szacunek dla tribalowych tradycji. Byłam szczęśliwa, ale jednocześnie zesztywniałam. Troszkę rozluźniły mnie występy innych koleżanek tribalek, bo uwielbiam patrzeć jak te dziewczyny tańczą. Sam występ pamiętam, jak przez mgłę, ale nie było źle – nawet się podobałyśmy. Na widowni były m.in. moje koleżanki z Krakowa – Monika i Zowisia i robiły nam taką „klakę”, o jakiej może marzyć każda tancerka. Gdy schodziłyśmy ze sceny za kulisami zobaczyłam Sharon – nie żartowała z tym przyglądaniem się. Podeszłam do niej i podziękowałam, że poświęciła nam czas – okazało się, że się jej podobało i od słowa do słowa, wdałyśmy się w dyskusję o ATSie, tribalu, fuzji, poczuciu wspólnoty itd. Byłam wniebowzięta, niczym nastolatka ;-P
Galą cieszyłam się już w pełni - Sharon wystąpiła dwa razy, oprócz tego nasze polskie gwiazdy tribalu, które również nie miały się czego wstydzić - fantastyczne pomysły, ciekawe choreografie, uczta dla oczu.
Później, gdy się przebierałyśmy, za kulisami pojawiła się Zowisia z prezentem – przyniosła Ouled Nailkom (mojemu plemieniu) świetny makowiec na wzmocnienie – nie taki tradycyjny – na warstwie kruchego ciasta ułożona była gruba warstwa masy makowej, a na tym polewa orzechowa chyba. Oczywiście nie mogłam się powstrzymać i rozpakowałam paczuszkę, żeby spróbować. Traf chciał, że zrobiłam do koło przebierającej się Sharon. Zapytała, co to. Wyjaśniłam jej, że tradycyjna polska „słodycz” i poczęstowałam. Ani się obejrzałam, a znów rozmawiałyśmy – tym razem o kulinariach, jednocześnie swobodnie wygrzebując palcami kawałki makowca z opakowania. Podobno chłopak Sharon wyżywa się piekąc różne ciasta, – więc obiecałam jej przesłać przepis. No i teraz wielka prośba do was, dziewczyny gotujące – ponieważ okazało się, że Zowisia kupiła makowiec w cukierni, która nie chce zdradzić swojego przepisu, poszukuje takowego, najlepiej sprawdzonego – chodzi o to, żeby to nie był zupełnie tradycyjny, zawijany makowiec, tylko taki jak opisałam. Czy ktoś może pomóc? Chodzi w końcu o propagowanie polskich tradycji wśród gwiazd belly dance ;-)
Wracając do weekendu – w niedzielę przed południem jeszcze jeden warsztat. Sharon rozpoczęła go gratulując wszystkim występów i podkreślając, że wyraża swoje szczególne uznanie dla tych, które tańczyły ATS (wyobrażacie sobie, jak urosłam? ) I już… koniec – wszyscy mieli niedosyt, ja też i mam nadzieję, że będę mogła jeszcze kiedyś uczyć się u Sharon. A później czekało mnie jeszcze miłe spotkanie w restauracji z Zowisią i Moniką, gdzie pechowa pani kelnerka potykając się oblała moją walizkę kawą… ale byłyśmy w tak dobrych humorach, że specjalnie się nie przejęłam. Podróż powrotna upłynęła nam na wspominaniu najlepszych momentów tego weekendu i o 23:07 wylądowałam w Poznaniu.
Suchy jakiś ten mój opis, ale chyba jeszcze nie umiem o tym wszystkim ładnie opowiedzieć. A zdjęcia można obejrzeć tutaj. Gdy zostaną opublikowane oficjalne filmy z występów wrzucę też linka do nich.

piątek, 20 marca 2009

Krakowie, przybywam!

Och, ależ ten czas się skurczył, miałam wam pokazać, jakie śmieszne spodnie uszyłam sobie do tańca i nie zdążę. O 14:14 wsiadam w pociąg z moim plemieniem i najeżdżamy Kraków, a jutro... jutro spotkam samą Sharon Kiharę i w dodatku będę miała zaszczyt uczyć się od niej :-)))Zabieram aparat i w miarę możliwości (oraz stopnia ekscytacji) postaram się udokumentować Raqs Tribal i to, co się tam będzie działo. Wracam w niedzielę w nocy, a więc - do poniedziałku, oby wasz weekend był równie fascynujący i przyjemny, jak mój :-)
PS: Jeszcze się porządnie nie spakowałam, ale na głównym miejscu już leży rękaw od "Londyńskiej mgły", motek włóczki i druty ;-PPP Coś trzeba robić w trakcie tych 7 godzin podróży ;-)

środa, 18 marca 2009

CKO kontratakuje ;-P


Zrobiłam sobie dziś wypad do miasta, zasadniczo po druty nr 3 na żyłce, bo nie posiadam takowych, a że w pociągu do Krakowa chcę drutować "Londyńską mgłę", to by się przydały - zwłaszcza, że jedziemy TLK, czyli 8 osób w przedziale i jeśli będę używać zwykłych drutów to może się zakończyć urazami na ciele i umyśle ;-)
Przy okazji wpadłam do pasmanterii takiej jednej, bo gumki szerokiej, czarnej do szycia mi zabrakło, a w tej pasmanterii duży wybór włóczek mają - niestety. Zobaczyłam Himalayę w pięknych odcieniach burzowego nieba, jakoś tak mi się palce same zacisnęły i odgiąć nie chciały... Więc CKO (czysto kolekcjonerski odruch) znów wygrał i zostałam szczęśliwą posiadaczką dwóch motków (tylko dwóch, bo droga dość ta włóczka, 15 zł za 100 g). Chciałam zrobić z niej szaliczek ozdobny do motania wokół szyi, niekoniecznie do płaszcza, ale im bardziej się jej przyglądam, tym bardziej w głowie kiełkuje mi myśl, żeby ją połączyć z inną niebieską włóczką i zrobić takie "dziwadełko" - nie pytajcie jakie dokładnie, bo forma dopiero się kluje, ale kto wie, kto wie, może coś ciekawego z tego wyniknie...

wtorek, 17 marca 2009

wiosenne mgły i hippisowskie reminiscencje

Dopadłam wczoraj w EMPIKU "Szycie krok po kroku" Burdy wiosna/lato 2009 i kilka wzorów mnie oczarowało: słodka spódniczka na halce w stylu lat 50, fajny top i tunika, ale przede wszystkim romantyczna, hippisowska sukienka:


Muszę ją mieć, choć będzie to prawdopodobnie oznaczało powtórkę z szycia tribalowej spódnicy - te wszystkie falbanki ;-PPP Jednak teraz nie będzie mnie gonić czas, więc może wreszcie rozpracuję stopkę do automatycznego marszczenia i plisowania materiału. Muszę tylko znaleźć jakiś ładny materiał, bo nie chcę takiej pstrokacizny, jak na zdjęciu.
Na drutach pojawiła się nowa robótka. Przyznaję, że dałam się ponieść ogólnemu trendowi panującemu na blogach i zaczęłam dłubać cieniuteńki ażur.


Ma kolor, którego nie można sfotografować - szary z nutką zieleni (próbowałam nałożyć filtr na zdjęcie, ale to jeszcze nie to) - człowiek romantyczny powiedziałby, że to kolor pierwszych, wiosennych pędów, jeszcze nie całkiem zielony, bardziej szary, człowiek realistyczny powiedziałby, że to kolor zużytej ściery ;-P Ale co tam - podoba mi się. Na swój użytek nazwałam robótkę "London fog" bo kolor i "konsystencja" przypomina mi widziany kiedyś film, który rozgrywał się na zamglonych ulicach Londynu. Wzór nie jest moim pomysłem, ale źródło ujawnię nieco później, zrobiłam się przesądna i mam wrażenie, że jak znów się za wcześnie pochwalę, to po raz kolejny nie skończę robótki. W każdym razie dłubania będzie sporo - i dobrze, będzie co robić podczas 6-godzinnej podróży do Krakowa w piątek i powrotu w niedzielę :-))
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
PS: Zapomniałam zapytać. Pisze mi Antosia, że nie może wchodzić na mojego bloga, ani na żaden innych blog na Bloggerze:
Od wczorajszego popołudnia otrzymuję komunikat z mojego programu antywirusowego, że wszystkie blogi z bloggera mają podłączony program szpiegujący. Jakakolwiek próba wejścia na takie blogi kończy się długaśnym raportem i blokowaniem strony, no i wspomnianą informacją że podłączony do strony np twojej (fanaberii, kath, itd ) program chce pozyskać dane o kontach, kartach itp. Stało się to zaraz po wczorajszej aktualizacji baz programu Kaspersky.
Chciałam to gdzieś zgłosić, ale próby szukania pomocy na Bloggerze to jak błądzenie w labiryncie - odsyłają do gotowych plików pomocy, albo na forum, znalazłam w końcu możliwość zgłoszenia, że serwis na jakieś dziwne "ad-ony", ale niestety nie można opisać sprawy, a jedynie podać adres bloga, żeby sprawdzili, czy spamuje lub szpieguje, a tu nie o to chodzi. Czy ktoś wie, gdzie można zgłosić problem Antosi?

poniedziałek, 16 marca 2009

motanki na życzenie

Prosiłyście o pokazanie, jak się obowiązuję chustami i szalami - to proszę bardzo. Pierwsza jest "motanka" w takiej wersji, w jakiej nosiłam ją ostatnio na biznesowym spotkaniu:


Motana trochę na takiej zasadzie, jak sari.





Z przodu przypinam materiał broszką, albo czymś ładnym - w tym przypadku to mały, hinduski kolczyk.


Drugi koniec szala spinam razem z koszulą, pod prawą pachą. Najchętniej używam do tego małych, ozdobnych, złotych agrafek, którymi w czasem w sklepach przypinają metki do ubrań.


A to drugi sposób, przejęty żywcem od Meryl Streep, tak nosiła zamotane chusty w "Pożegnaniu z Afryką". Wyglądam na tym zdjęciu na pogniecioną, ale w rzeczywistości to całkiem ładne jest ;-)
I jak już tyle fotek, to jeszcze jednak - przedstawia Wielkiego (Duchem) Strażnika Robótek Ręcznych :-DD

sobota, 14 marca 2009

Carmen uchwycona w biegu


No to skończyłam Carmen. I chyba nie zostaniemy przyjaciółkami - jakaś taka wyszła inna niż DROPSowy oryginał, bez uroku osobistego, co dziwne, bo to jeden z niewielu wzorów, które robiłam od początku do końca zgodnie z instrukcją, nawet ilości oczek nie musiałam przeliczać. Rękawy się dziwnie układają, Może po prostu straciłam do niej serce przez ten rozwlekły proces drutowania? W każdym razie ręce wyrywają mi się do innych projektów i nieco mnie męczyło wykańczanie Carmen. A Violet chyba w ogóle porzucę - zobaczyłam tysiąc pięćset dwa dziewięćset wersji na innych blogach w tzw. "miedzyczasie" i przestała mnie nęcić ;-P
I wybaczcie moje dziwne miny, ale kiedy robiliśmy zdjęcia wyszło takie słońce, że oczy bolały od patrzenia.


włóczka: Carmen z serii Red Heart, odcień bordowy (50% akrylu, 50% wełny)
ilość: ok. 750 g
wzór: DROPS
czas: 18.01.2009 - 13.03.2009 (straszliwie długo, bo z przerwami niezależnymi od drutującej)

piątek, 13 marca 2009

nasza mała stabilizacja

Znów bez zdjęć, bo pogoda wykonała zwrot przez sztag i za oknem buro i ciemno :-/ Mieliśmy kilka dni wczesnowiosennych, z przyjemną temperaturą, okazyjnym słońcem, przebiśniegami itp., a tu dziś rano patrzę, na dachach gruba warstwa śniegu i sypie ;-/ Oczywiście ciepło dość jest, więc sypie i topi się jednocześnie. Efekt? Drugi dzień mam pięknie wybujałą migrenę, ale się nie poddaję. Odrabiam zaległości na wszystkich polach - odgruzowałam nieco mieszkanie, uwolniłam kosz na brudną bielizną od nadmiaru "skarbów", 2 godziny "cięgiem" prasowałam to, co już czyste i wreszcie zabrałam się za "remont" siebie - manicur, pedicur, maseczki itp. - straszliwie się zapuściłam przez te parę tygodni. W niedzielę jeszcze henna z indygo na włosy, bo nie mogę patrzeć na fatalne odrosty - nie cierpię czuć, że jestem zaniedbana. Znalazłam wreszcie czas, żeby "ukręcić" sobie partię kosmetyków własnej roboty. Staram się używać kosmetyków naturalnych i bez chemicznych konserwantów - w praktyce oznacza to, że albo wydaję dużo pieniędzy na gotowe produkty, albo poświęcam czas na "ręczne robótki". Dzięki Bogini, dosłownie pod bokiem mam świetny sklep z surowcami (mazidła) i dziś powstały wreszcie - krem na noc z koenzymem Q10, krem na dzień z olejkiem z nasion malin (cudowny eliksir dla mojej skóry) i serum z ekstraktem z kory sosny. Mam nadzieję, że cera znów będzie mi wdzięczna, bo ostatnio traktowałam ją po macoszemu - miałam pod ręką jedynie jakiś uniwersalny krem z ekstraktem z brzozy (strasznie tłusty) i kumkuwadi tailum - taki ajurwedyczny olejek, który ma poprawiać stan cery, ale na mnie nie działa kompletnie.
W kwestii robótkowej - do końca Carmen brakuje mi główki rękawa, więc mam nadzieję, że o ile pogoda pozwoli, to jutro będą już jakieś fotki :-)) A na weekend planuję też szycie spodni do ćwiczeń (z myślą o warsztatach z Sharon), pokrowca na matę do jogi (tak, tak, za 2 tygodnie zaczynam regularną naukę) oraz przygotowanie wykroju do fikuśnej wersji sukienki beledi (nie dla mnie, dla koleżanki - to taka sukienka w której tańczy się raqs assaya, czyli taniec z laseczką - uwielbiam ten taniec jest taki radosny i filuterny. Gdyby kogoś interesowało, to poniżej właśnie assaya (niestety nie w tradycyjnym stroju, za to w mistrzowskim wykonaniu Izzy Bushkovsky)

środa, 11 marca 2009

smak wolności :-)

Trochę mi zajęło zapalanie tego światełka w tunelu ;-) Ale właśnie przed chwilą wysłałam ostatnią partię tłumaczenia do wydawnictwa i rozpoczynam zasłużony urlop, którego pięknym końcowym akcentem będzie weekend 20-21 marca (Raqs Tribal w Krakowie i spotkanie z Sharon Kiharą :-)))) Dziś jestem tak zmęczona, że trudno mi zebrać myśli, ale od jutra: witajcie kłębki i druty, witaj maszyno do szycia - witaj kreatywne "nieróbstwo" :-))) Mam nadzieję, że o mnie nie zapomnieliście - postaram się w najbliższym czasie wynagrodzić wam moją długą nieobecność.

środa, 4 marca 2009

motto na dziś...


Jeśli nie widzisz światełka w tunelu, wejdź tam i sam je włącz!


Mam 4 dni na przetłumaczenie 120 stron książki i zweryfikowanie 220 stron tejże książki - jak sami widzicie, powyższe motto będzie mi bardzo potrzebne ;-PP Odmeldowuję się więc do poniedziałku.
A dla podtrzymania bojowego nastroju pokażę wam to:



To tylko reklama, ale za każdym razem mnie porusza. Odważcie się i zmieńcie coś :-)))

wtorek, 3 marca 2009

O tribalowej magii i trudnych powrotach do rzeczywistości


Ach, co to był za weekend – do dziś trudno mi znaleźć słowa, żeby opisać to, czego byłam świadkiem. A części z nadmiaru emocji po prostu nie pamiętam ;-)
Ale zacznijmy od początku. Na szczęście przed występami w sobotę miałam 3-godzinne warsztaty z ATS z Layali, więc nie było czasu na „nakręcanie się” i tremowanie tym, co miało nastąpić. Później jednak wypadki potoczyły się błyskawicznie. Warsztaty kończyły się o 19:30, o 21:00 zaczynała się impreza, w zasadzie w drugim końcu miasta, a trzeba było się jeszcze ubrać, umalować i uczesać, w dodatku ja występowałam jako druga – ponieważ po powitaniu krótki wykład o klasycznym tańcu orientalnym miała Łada Toulik (świetna tancerka), a później ja miałam wprowadzić widzów w temat American Tribal Style i Tribal Fusion. I tu zaczęły się schody – nasza makijażystka (Kasiu, dziękuję :-)) uwijała się jak mogła, ale jednak zrobienie makijażu scenicznego trochę trwa, fryzury też zabrały nam nieco czasu – koniec końców o 20:50 biegiem wypadłyśmy ze studia, w którym odbywały się warsztaty ze świadomością, że nie mamy szans, żeby zdążyć na Stary Rynek do Muzeum Archeologicznego, gdzie odbywała się impreza. Szybki telefon do szefowej – dowiaduję się, żebym się nie przejmowała, że jakoś zaimprowizują. Jedziemy „wesołym autobusem” – BeLizz prowadzi auto, gdy stoimy na światłach puszcza muzykę do swojej solówki tribal fusion i „tańczy” za kierownicą ;-P Ja próbuję opowiedzieć dziewczynom to, co chcę przekazać widzom – Erykah i Scarabee komentują i dają mi wskazówki – wszystkie jesteśmy w zimowych płaszczach, ale mamy sceniczny makijaż, kwiaty i inne ozdoby we włosach, a od pasa w górę pod płaszczykami już w strojach do ATS – ludzie dziwnie się nam przyglądają ;-P Wpadamy na Stare Miasto – oczywiście znalezienie miejsca do parkowania w sobotę wieczorem graniczy cudem – cud zdarza się po jakichś 5 minutach. Wypakowujemy torby i walizki z kostiumami i truchtem biegniemy do muzeum. Dalej to już amok – błyskawicznie zakładam haremki, spódnicę, pas z pomponami i pas z monetkami i biegiem na salę. Łada skończyła wykład i dziewczyny tańczą klasyczne belly – pięknie tańczą – na chwilę zapominam, że mam megatremę i wbiegłam tu bez tchu – chłonę każdy ruch tancerek – są nieziemskie. Udaje mi się wstrzelić z moim opowiadaniem tuż przed występami w stylu Tribal Fusion – nie wiem, co mówię, ale publiczność kiwa głowami, słucha z zainteresowaniem, więc chyba jest dobrze. Ufff – można odetchnąć. Zwłaszcza, że na scenie odgrywa się kolejny ciekawy spektakl – bitwa taneczna – tancerka reprezentująca klasyczny taniec brzucha (Smecia) i tancerka w stylu tribal fusion (Ghada) – publiczność uradowana, ja wzruszona i wniebowzięta, bo to moje „siostry z plemienia” ATSowego tak pięknie tańczą, później Ghada – drobna, zwinna, przepiękna – wykonuje swoją solówkę „fuzyjną” – ma czterocentymetrowe sztuczne rzęsy i wygląda cudnie – a na jej taniec mogę patrzeć i patrzeć. Następna jest BeLizz – muzyka bardzo współczesna, układ też – jej szczupłe, umięśnione ciało joginki hipnotyzuje wręcz widzów. Z tyłu sali, za zaimprowizowaną sceną jest wielkie okno-brama, które wychodzi wprost na ulicę, spoglądam na nie, a tam przyklejone do szyby twarze przechodniów – jest dobrze – magia tańca działa, ludzie przechodzą, rzucają okiem i … już zostają za szybą ;-P
Następnie zmiana klimatu – pokaz tańca Bollywood – niestety nie mogłam tego zobaczyć, bo musiałam wreszcie uporządkować garderobę i uczesać koleżankę, która na początku wieczoru występowała w klasycznej choreografii, a później w ATSowej i wymagała odpowiednich „poprawek”. Ręce drżą mi straszliwie, ale w końcu robię jej na głowie coś, co można pokazać ludziom ;-P Przerwa – czas na przywitanie znajomych i rodziny, „wmieszanie się tłum” Ból głowy narasta, piję kawę, słucham uwag znajomych – podoba się :-) Przechodząc przez salę słyszę komentarze na temat mojego wyglądu – faktycznie strój jest egzotyczny i niecodzienny – w duchu cieszę się, że postanowiłam o nim opowiedzieć w drugiej części wieczoru, bo wydaje się, że ludzi to interesuje. Koniec przerwy – wychodzę – budzi się we mnie dawne „sceniczne zwierzę” – żartuję, opowiadam o ATS, o muzyce, o stroju – publiczność żywo reaguje. W pierwszym rzędzie siedzą tunezyjscy krewni i znajomi jednej z tancerek – sami mężczyźni – lepszych „klakierów” nie mogłam sobie wymarzyć – reagują z ożywieniem, potakują, uśmiechają się, chłoną każde słowo – widać, że świetnie się bawią. Teraz nasz występ – najpierw występuje trio, a później całe „plemię” – źle się ustawiamy i tylny rząd (czyli m.in. ja) ląduje we wnęce, gdzie stoją kwiaty i postery reklamowe – nie ma czasu na poprawki, bo muzyka już leci. Podczas obrotów tańczę w posterze, Scarabee w kwiatkach – nie szkodzi – przeżyłyśmy i nie było katastrofy ;-) Później zamiana – tylny rząd idzie na przód – uff – tańczę już spokojnie – obyło się bez blamażu. Mamy świetną publiczność – czuję się, jakbym lewitowała 10 cm nad ziemią. Teraz solówka „fuzyjna” Layali, naszej nauczycielki – wykonuje choreografię, którą uwielbiam – patrzę na jej kocie ruchy – ech, może kiedyś uda mi się osiągnąć taki poziom. Znów biegnę na scenę, ludzie już mnie poznają – uczę ich zaghareet – Blancari służy mi za pomoc naukową i wydobywa z siebie czysty, klasyczny „zaghareet”, że aż w uszach dzwoni. Obawiałam się, że ludzie się będą wstydzić, ale chętnie się uczą – cała sala zaghareetuje – wrażenie piorunujące. Teraz totalna improwizacja ATS – prowadzi Layali – opadła z nas trema, dziewczyny zaczynają się naprawdę bawić na całego. Następna jest Jamila Oueslati – Tunezyjka, która uczy tańca w Babilądzie – jest żywiołowa i pokazuje nam, jak się Tunezyjczycy bawią na własnych imprezach, wciąga do tańca publiczność i inne tancerki – od kręcenia tym i owym mało sobie stawu biodrowego nie wywichnęłam ;-) Później pojawia się Łada w ślicznym stroju i prezentuje znów klasyczny układ. Ostatnie pół godziny to wspólna zabawa. Tribalki z tyłu sali już na kompletnym luzie tańczą ile wlezie – tak, jak powinno być – improwizujemy i cieszymy się z tego, że jesteśmy razem. Mam swoje plemię :-) I jest mi w nim bardzo dobrze. Dostałam taką dawkę pozytywnej energii, że chyba obwody mi się przegrzały, bo głowa boli mnie jeszcze następnego dnia (kiedy to po trzech godzinach snu mam kolejne, trzygodzinne warsztaty z Layali i jeszcze dwie godziny ekstra na przygotowanie się do występu w Krakowie). Wracam do domu i padam na łóżko – jestem wyczerpana i szczęśliwa. A od wczoraj powoli wracam do rzeczywistości, która bardzo już skrzeczy ;-)
Przepiękne, profesjonalne zdjęcia z Wieczoru Orientalnego zrobione przez Kubę Cichockiego można oglądać tutaj. A jeśli będzie wam mało, to mogę jeszcze jutro wrzucić fotki, które robił Smok.
PS: odwiedźcie też stronę pana Kuby - robi fantastyczne fotki ślubne
PS2: Znajomi mieli problem z poznaniem mnie - nie mam okularów - ja to ta w niebieskiej spódnicy :-)