poniedziałek, 1 października 2007
Historia pewnej puszki
Wygląda jak zwykła metalowa puszka i w istocie nią jest. Dla wszystkich lecz nie dla mnie. Dla mnie ta puszka ma tzw. wartość sentymentalną. A jej historia jest następująca...
To było ładnych parę lat temu, gdy pracowałam jeszcze dla dużej, międzynarodowej firmy z oddziałami rozsianymi po całej Europie i poza nią. Zaczęłam właśnie wyraźnie odczuwać znużenie rutyną, korporacyjną polityką i zasadami i oszukiwaniem samej siebie, że nic lepszego nie potrafię robić. Wstawałam rano i ze zgrozą myślałam o dniu, który mnie czeka. Pewnym wybawieniem były wczesnoporanne spotkania przy ekspresie do parzenia kawy w biurze – chyba nie tylko dla mnie. M. tez pracowała w tej firmie, ale w innym dziale i na zupełnie innym piętrze. Była młodą dziewczyną, chyba świeżo po studiach, miała silną, pozytywną aurę i ciepły, optymistyczny błysk w oczach. Spotkałyśmy się przy tym ekspresie przypadkowo i chyba jakoś tak przypadłyśmy sobie do gustu, bo obie zaczęłyśmy przychodzić w to miejsce o stałej porze, na tyle, na ile pozwalał nam na to napięty plan dnia. Niestety błysk w oku M. dane mi było oglądać nader rzadko, ponieważ ona również cierpiała z powodu tego, gdzie pracowała. Znajdowała się w arcyniewygodnej sytuacji i stałym konflikcie ze swoim bezpośrednim przełożonym. Moim zdaniem miał on wyłącznie podłoże osobowościowe, nie merytoryczne i może dlatego, zamiast wygasnąć płonął coraz to żywszym płomieniem, który wciąż raźniej i raźniej wyżerał z M. resztki optymizmu. ratowała nas poranna kawa. Szybko zgadałyśmy się, że obie marzymy o filiżance cappuccino zaparzonego z Lavazzy, z grubą warstwą puszystej pianki z mleka, zamiast tej firmowej lury. Składałyśmy się więc na Lavazzę, ja ją kupowałam a M. przyniosła puszkę do jej przechowywania. Powstał poranny rytuał: przyjemny aromat kawy, jaki wydobywał się po otwarciu puszki podnosił nas na duchu, a chwila rozmowy przy filiżance pobudzającego napoju pozwalała zapomnieć gdzie jesteśmy i przedłużyć poczucie bycia „na wolności”. Teraz myślę, że to była metafora naszego stosunku do tej firmy – chciałyśmy się odciąć od niej, odgrodzić.
M. pękła pierwsza i złożyła wypowiedzenie – może po prostu zrozumiała, że praca w miejscu, które wysysa cię niczym wampir energetyczny jest dużo gorsza od strachu przed nieznanym. Na odchodnym zostawiła mi puszkę, żebym nie czuła się samotna ;-) Samej było dużo trudniej, ale dalej kupowałam Lavazzę i codziennie rano uciekałam na 5 min. żeby przygotować się do trudnego dnia. Myślałam o M. o jej decyzji i o tym, dlaczego do czarta wolę uciekać, niż zrobić coś, co zmieni moją sytuację. Przeprowadziłam ze sobą parę rozmów, jak kobieta z kobietą i po raz pierwszy sama dla siebie zaczęłam myśleć o tym, co tak naprawdę chciałabym robić w życiu, jakie są moje priorytety i co czyni mnie szczęśliwą. Trochę to trwało, ale w końcu przyszedł taki dzień, kiedy z ulgą pożegnałam korporację. Puszkę zabrałam oczywiście z sobą. Nie było mowy o tym, żeby ją tam zostawić. W końcu to była taka moja osobista odwrotność puszki Pandory – wyleciało z niej dużo dobrych rzeczy.
PS: Z tego co wiem, M. ma się dobrze, wróciła do swego rodzinnego miasta, o czym marzyła i znalazła całkiem fajną pracę.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz