Nie obchodzę świąt, nie mają dla mnie żadnego religijnego znaczenia i choć mam do nich pewien sentyment ze względu na wspomnienia z dzieciństwa, obecnie mnie denerwują. Wszędzie kolejki, ludzie pchają się na siebie, kupują wszystko, jak leci, w sklepach tu bombka, tam kolędy na cały regulator, a obok karp zdycha w męczarniach i nikogo to nie obchodzi (bo przecież i tak ma umrzeć). Nie lubię tego festiwalu wymuszonej konsumpcji pod pretekstem świąt. Ale jeść coś trzeba, zwłaszcza, że przez parę dni restauracje i sklepy będą pozamykane. Dlatego dziś o 6:20 poderwałam umęczone ciało z łóżka (Mantra miała w nocy atak padaczki i do rana spałam w związku z tym z jednym okiem otwartym, na szczęście dość szybko doszła do siebie), ogarnęłam migiem i wybiegłam w deszcz, chlapę i ciemność, by odwiedzić po raz ostatni w tym roku moje studio jogi i się powyginać ;-) Przy okazji dostałam prezent - odkryłam, że gdy jestem dobrze rozgrzana, to potrafię już złożyć się jak scyzoryk - to znaczy wykonać skłon do przodu stojąc, położyć dłonie na ziemi, głowę na kolanach, a brzuch i klatkę piersiową na udach, zachowując przy tym wyprostowane nogi. Miło odkryć, że twoje ciało wreszcie zaczyna dostosowywać się do woli :-) Po zajęciach podładowana energetycznie wróciłam do domu, odstałam 40 minut w kolejce po chleb w towarzystwie straszliwych staruszków (wiecie, z gatunku tych, którzy cały czas w kolejce kładą ci się na plecy i potrącają cię, opowiadają pierdoły, a jak dojdą do lady to dopiero się zaczynają zastanawiać, co chcą kupić, i przebierają i grymaszą i wybierają....). Później zniknęłam w kuchni i zaczęłam gotować. Na pierwszy ogień poszedł barszcz (na warzywnym wywarze) na prawdziwym zakwasie buraczanym (zrobiony własnoręcznie, cały dom pachniał kiszonymi burakami ;-P. Mam taki osobisty rytuał - na święta by uczcić pamięć mojego Taty zawsze gotuję jego ulubiony barszcz i lepię maluteńkie i precyzyjne uszka z nadzieniem grzybowym. Uszka to jutro, dziś zupa - wyszła delikatna i pyszna - najchętniej już bym ją wychłeptała. A teraz czekam aż ostygną warzywa i jajka na twardo i za chwilę będę siekać i kroić jak dzika i przygotowywać sałatkę jarzynową... A jutro ciąg dalszy garów ;-)
To miłego, drogie Czytelniczki i Czytelnicy i wiecie co? Wiosna już za rogiem - zaczęło przybywać dnia !
8 komentarzy:
Całkiem jak u mnie, tylko sentyment...
Po raz pierwszy przeczytałam "będę kroić dzika" i zastopowało mnie, dopiero za drugim dokładnym przeczytaniem zobaczyłam to "jak"... *^v^*
Ja dzisiaj musiałam kupić sobie zimową kurtkę, na szczęście w sklepach militarnych nie ma kolejek! ~^^~ Korki w Warszawie też jakieś mniejsze, chyba dlatego, że wszyscy wyjechali już z miasta do swoich domów rodzinnych na święta. ^^
A sama niczego nie gotuję, bo jutro odwiedzamy moich rodziców, a potem jedziemy na 5 dni do teścia, gdzie będą mnie karmić. *^v^*
Prawie jak u mnie: barszcz już napoczęłam! Dobry wyszedł.
A kiedyś dzieci z kuchni przeganiałam przed Świętami, żeby nie podżerali....
Pomyślałam dziś, że przesilenie za nami, więc dnie są coraz dłuższe a z tym się wiąże WIOSNA! (a zaraz potem pomyślałam o Tobie ;))
I tej wiosny za rogiem sie bede trzymac :)
Ja, to może i bym coś ugotowała - upiekła, ale czeski piekarnik odmówił współpracy z polskim gotowaniem :) Będzie na duszonego ;)
Też mnie irytuje ten tłok i pośpiech, i karpie zamęczane na śmierć...
Pyszności świąteczno-noworoczne szykuję w sumie tylko dlatego,że lubię przy takiej niemiłej pogodzie mieć zapas smakołyków.
Wesołych i rodzinnych Świąt!
Prześlij komentarz