środa, 13 sierpnia 2008

Bałoszyce ole!


Nawet nie wiem od czego by tu zacząć. Bałoszyce były wspaniałe, energetyczne, zabawne, relaksujące i aktywizujące za razem – po prostu kilka dni, które rozprasowują duszę. W wiejskim pałacyku spotkały się dwie grupy – jedna z Bydgoszczy + jeden poznański rodzynek, czyli ja – dziewczyny ćwiczące na co dzień taniec orientalny i druga z Olsztyna – ćwicząca flamenco. Do tego dwie fenomenalne instruktorki, a prywatnie świetne kobiety : Monika Marchel „Donya” mistrzyni tańca orientalnego i Magdalena Faszcza doskonała tancerka flamenco. Przez trzy dni ćwiczyłyśmy podstawy flamenco i tańca orientalnego oraz wspólny układ choreograficzny to utworu sympatycznej grupy Radio Tarifa pt. „Ay Tatara”. Oprócz tego śmiałyśmy się co niemiara, piłyśmy, gadałyśmy – jednym słowem babski sabat  Była i ciężka praca, już w czwartek, choć wszyscy zjechali wieczorem miałyśmy pierwszą godzinę tańca, w piątek trzygodzinny trening przed południem, taki sam po południu, a wieczorem impreza i…. tańce do północy. Wierzcie lub nie, ale atmosfera była taka, że moje mięśnie ani pisnęły i wszystko dzielnie wytrzymały. W sobotę cztery godziny treningu i w niedzielę jeszcze dwie i wyjazd. A, że zebrały się same babki z charakterem to i dyskusje były głośne i śmiechu dużo i nowe przyjaźnie się zawiązały (Andzia, ja i tak kiedyś się z tobą ożenię ;-) Przyznaję, że były trudne momenty, bo flamenco i TO to dwie różne formy ekspresji i ciężko mi było zmusić ciało, żeby nagle zamiast miękkich ruchów zaczęło wykonywać zamaszyste, zamiast dłońmi podkreślać ruch nóg, ustawiać je kontrastowo itd. Magda Faszcza była bardzo cierpliwa i wyrozumiała i świetnie wszystko tłumaczyła, jednak ja jak ostatnia sierota ciągle myliłam kroki. Wniosek mam jeden: nadal uwielbiam słuchać muzyki flamenco i patrzeć jak ci, co umieją, je tańczą, natomiast ewidentnie nie jest to taniec, który chciałabym sama „uprawiać”. Było to jednak bardzo ciekawe doświadczenie, a przy okazji nauczyłam się śpiewać piosenkę po hiszpańsku ;-) Z Bałoszyc przywiozłam obolałe stopy (tańczyłam na boso), dużo dobrych wspomnień, trochę nowych umiejętności, dużą potrzebę codziennej porcji tańca, kilka nowych nazw (np. figura zwana ósemką andaluzyjską już na zawsze zostanie dla mnie ósemką „co to kuźwa jest? ;-), praktyczne wskazówki (na kaca najlepszy jest masaż zapitego pyszczka ;-), sporo nowej muzyki do tańca i mnóstwo nowych kontaktów, które mam nadzieję uda mi się utrzymać. Są zdjęcia i film, ale ponieważ kobiety nie chciały zostać gwiazdami Internetu i nie mam zgody na ich upublicznienie, pokazać nie mogę, przykro mi. Musicie użyć wyobraźni ;-)
Uciekam znów na parę dni do Łagowa, z laptopem i tłumaczeniem pod pachą, odezwę się w poniedziałek.

2 komentarze:

Brahdelt pisze...

Wygląda na to, że było fajnie... *^v^* Teskni mi się za takim babskim wyjazdem, niekoniecznie z tańcami, chociaż mogą być, chociażby pląsanie w kręgu, ale z gadaniem do nocy, wspólnym pitraszeniem, przymierzaniem cudzych ciuchów, wymianą poglądów na tematy wszelakie, ech...

persjanka pisze...

tak.,potrzeba czasem takiego doladowania..mi sie ostatnio to zdarza..ale te tanca brzmia zachecajaco..potanczylabym..i juz nie wazne w jakim stylu..pozdrawiam ania