środa, 12 września 2007

jem astry


Cynara scolymus - karczoch zwyczajny. Uwielbiam karczochy, jeśli są marynowane w dobrej oliwie z oliwek i z dodatkiem ziół. Muszę się jednak przyznać, że nigdy przedtem ich sama nie przygotowywałam - również dlatego, że był to rzadki rarytas w polskich sklepach, a jeśli się tam już pojawiał, to zwykle już mocno wymęczony. Kiedy więc wczoraj zobaczyłam piękne, zielonkawe, olbrzymie pąki, które nie sprawiały wrażenia zwiędłych - postanowiłam się z nimi zmierzyć. Odcięłam łodygi, usunęłam zdrewniałe płatki, ucięłam czubek (odcinając sobie przy okazji kawałek kciuka, nóż ześlizgnął się po twardej skórze karczocha i w następnej sekundzie zakrwawiałam malowniczo całą kuchnię). Nożyczkami przycięłam twarde końcówki płatków i wrzuciłam karczochy do wrzącej wody, zaprawionej sokiem cytrynowym i posolonej. Po 40 minutach karczochy były miękkie. Miały subtelny, oryginalny smak, który aż prosił się o jakiś bardziej konkretny dodatek. Dałam im go - oderwane płatki maczałam w niezbyt czosnkowym aioli. Całkiem to było miłe, jednak chyba nie warte całego zachodu i postanowiłam trzymać się karczochów marynowanych. No chyba, że zrobię z tego zabawę dla gości - rzeczywiście to mógłby być dobry pomysł - zebrać ludzi wokół stołu, postawić michę ugotowanych karczochów i małe miseczki z aioli, winegretem i innymi sosami i pozwolić im jeść w sposób pierwotny - z odrywaniem palcami płatków, wysysaniem mięsistego wnętrza i tym wszystkim, czego normalnie przy stole się nie robi, a co przy karczochach uchodzi na sucho ;-)
Po jedzeniu została przepiękna, kolorowa mozaika płatków:


I pomyślałam sobie, jak miło by było mieć tak cieniowaną włóczkę, prawda? ;-P

A dlaczego w tytule jest o jedzeniu astrów? A dlatego, że karczochy należą do rodziny astrowatych - kto by pomyślał ;-)

Brak komentarzy: