wtorek, 23 września 2008

co to był za wyjazd…


Zacznijmy od tego, że na krótki wypad do Pragi oprócz znajomych zabraliśmy ze Smokiem chyba także pecha, który nie chciał się odczepić ;-) Na początku było ok., wyruszyliśmy mniej więcej o tej godzinie, co chcieliśmy, podróż autkiem przebiegała sprawnie, zjedliśmy pyszną pizzę w Szlarskiej Porębie, pooglądaliśmy śliczne górskie widoki w okolicach Kamiennej Góry i Lubawki, niemal niezauważalnie przekroczyliśmy granicę i koło 16:30 dotarliśmy do Pragi, gdzie czekało nas pierwsze zetknięcie z „cudownymi”, czeskimi oznaczeniami drogowymi – chwila nieuwagi i zamiast na Ziskov, sunęliśmy obwodnicą w przeciwnym kierunku. Później jeszcze walka w centrum, gdzie jest pełno ulic jednokierunkowych i okazuje się, że mimo, iż znajdujesz się 10 m od ulicy, której szukasz, to dojazd do niej zabierze ci pół godziny. Jeśli wybieracie się do Pragi samochodem, a nigdy przedtem tam nie byliście, przemyślcie to jeszcze raz – nas uratowała moja pamięć i znajomość dzielnicy, w której mieliśmy zamieszkać. Do pensjonatu dotarliśmy przed 18:00 i dzielnie postanowiliśmy zwiedzić Pragę „by night” – i tu się okazało, że Herbatka pusta głowa nie zapakowała swoich wygodnych sportowych butów do walizki, więc pozostało jej zwiedzanie Pragi w tych butach, które miała na nogach (a miała słodkie buciki na solidnych, lecz prawie siedmiocentymetrowych obcasach), albo w kapciach. Było zimno (jakieś 10 stopni w porywach do 12), więc kapcie jednak odpadały. I tu się zaczęła moja praska „martyrologia” – jestem przyzwyczajona do biegania w takich butach, ale nie po kilkanaście godzin dziennie – powiem wam jedno, moje stopy przeszły drogę przez mękę i teraz funduje im wakacje po wakacjach ;-). Sama Praga nocą cudowna i czarowna, plusem kiepskiej pogody była też niezbyt duża liczba turystów, więc mogliśmy w miarę spokojnie sycić się widokiem księżyca nad mostem Karola. Przegoniłam wycieczkę z Ziskova (Praga 3) na Hradczany i z powrotem – po powrocie padliśmy na łóżka jak kawki ;-P
Następnego dnia mieliśmy ambitny plan zwiedzenia Starego Miasta, Malej Strany i Hradczan za dnia oraz zrobienia przy okazji zakupów. Pierwsza niemiła niespodzianka – sklep z przyprawami „Pod Złotym Strusiem” – chciałam tam zrobić duuużo zakupów, bo mają świetne mieszanki przypraw hinduskich i innych – zachodzimy na Malą Stranę – a tam sklep akurat w remoncie, ech. Wstąpiliśmy więc tylko obok na bajgle do Bohemia Bagel, które z serca polecam i nieco pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Przy okazji oczywiście odwiedziłam sklepy z włóczkami, ale że złośliwa ze mnie baba, to o tym, co widziałam i co kupiłam napiszę wam jutro w osobnym poście ;-P
Na obiad chcieliśmy zlądować do naszej ulubionej knajpki na Tylovo Namesti, ale się okazało, że knajpkę zamknęli ;-/ na drugim końcu placu odkryliśmy jednak świetną włoską restaurację o nazwie Mathilda, gdzie raczyłam się pysznym spaghetti alla vongole, podawanym ze wszystkimi szykanami, czyli z cząstkami cytryny i mulami w skorupkach ułożonymi dekoracyjnie na wierzchu makaronu. Wiem, że to mało czeskie klimaty, ale nikt z naszego towarzystwa za czeską kuchnią nie przepadał. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze na piwo, ale trafiliśmy na „tradycyjną” czeską knajpę na Malej Stranie, co oznacza, że kelnerzy ignorowali nas jak mogli ;-) Za to napiliśmy się Czarnego Kozła i ledwo dowlekliśmy się do pensjonatu.
W sobotę pojechaliśmy do zoo, które nas nie zawiodło – praskie zoo jest wielkie i przyjazne, zarówno dla zwierząt tam mieszkających, jak i dla zwiedzających. Warto je zobaczyć. W sezonie autobusy jeżdżące do ogrodu zoologicznego są wyjątkowo zatłoczone, ale z racji pogody tym razem jechaliśmy w królewskich warunkach. Smok, który ma fioła na punkcie waranów z Komodo kilka razy wchodził do pawilonu sumatrzańskiego i robił im fotki, kręcił filmy i ogólnie szalał z radości. Ja miałam bliskie spotkanie z lwicą. Wybiegi dla kotów są tak skonstruowane, że można je podglądać także od tyłu, czyli „prywatnej” części. Po prostu z tyłu wybiegów, gdzie zwierzęta śpią i jedzą zbudowano zaciemniony korytarz z szybami, my widzimy koty, one nas nie, przynajmniej w założeniu, bo kiedy stałam przy szybie i obserwowałam lwicę, ta nagle zawróciła, przyłożyła pysk do szyby jakieś 5 cm ode mnie i zaczęła wąchać. Trwało to chwilkę zaledwie i odeszła, ale wrażenie było niesamowite. Zoo nas zupełnie zawojowało, ale niestety mnie nie wyszło na dobre. Na dworze było zimno, ja w zimowym płaszczyku, a co chwila wchodziliśmy do pawilonów, w których było około 30 stopni i te gwałtowne zmiany temperatury sprawiły, że ostatni dzień w Pradze przeżyłam czując jak „bierze” mnie przeziębienie, a na ustach wykluwa się olbrzymia „febra”.
Dzień w zoo tak nas wyczerpał, że postanowiliśmy odpuścić sobie zwiedzanie oranżerii w ogrodzie botanicznym i sobotę zakończyliśmy w sympatycznym, nieco „alternatywnym” pubie koło pensjonatu o nazwie „Siedem wilków”, gdzie porzuciliśmy piwo na rzecz eksperymentów z najróżniejszymi drinkami, a było z czego wybierać. Drinka o nazwie „sperma” przezornie ominęliśmy, ale panom strasznie zasmakowały B-52 (kaluha, Baileys, absynt), niezła była też truskawkowa margherita, ale ja pozostałam przy pina coladzie, którą barman, posiadacz fantastycznej „mątwy” z długich dredów na głowie, przystrajał mi hojnie kawałkami ananasa i melona.
W niedzielę czekał nas jeszcze Vysehrad, z nastrojowym cmentarzem i pięknym widokiem na Pragę oraz kościołem, w którym syciłam się malowidłami Alphonsa Muchy. Jeszcze ostatnie zakupy i tak się zakręciliśmy, że wyjechaliśmy z Pragi później, niż planowaliśmy, następnie w wyniku nieporozumienia odbiliśmy nie w tę drogę w którą powinniśmy i zamiast „wrócić po śladach” zajechaliśmy do Hradec Kralove, po czym okazało się, że nasz kierowca nie ma atlasu samochodowego (sic!). Ostatecznie udało się nam opanować sytuację, ale zrobiło się późno, a poza tym zaraz za granicą dorwała nas ulewa, która trzymała aż do Legnicy. Jazda w deszczu i ciemnościach po górach to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, w dodatku ominął nas planowany obiad i ostatecznie wylądowaliśmy w jakimś McDonaldzie o 20:00, tak głodni, że mogli by nam podać psa przemielonego razem z budą ;-) Do domu dotarliśmy przed północą. Jak widzicie, pech stanowczo postanowił wybrać się z nami na tę wycieczkę, ale i tak było fajnie. Teraz się kuruję i ostro zabieram do pracy, bo mam kolejny termin na tłumaczenie w wydawnictwie. Postaram się jeszcze w tym tygodniu pokazać jakieś fotki z wyjazdu, a jutro pochwalę się nabytkiem włóczkowym – wykażcie cierpliwość :-)

10 komentarzy:

Annavilma pisze...

A niech Cie ... ;PPP
Dawaj te wloczki podrozniczko jedna!
Twoje praskie opowiesci zawsze mnie bardzo intrygowaly, kusi mnie Praga oj kusi...

Brahdelt pisze...

Zazdroszczę możliwości swobodnego zwiedzania, kiedy byliśmy w Pradze w zeszłym roku, mieszkający tam znajomi uparli się, że nie wypuszczą nas z rąk przez cały weekend, i musieliśmy się poddać ich trasie zwiedzania...
Co ci kelnerzy mają z tym ignorowaniem turystów, dziwaczny zwyczaj, też go doświadczyłam!
Czekamy na włóczki! *^v^*

Brahdelt pisze...

Tu jeszcze raz ja - weszłam na stronę tego sklepu z przyprawami i o ile dobrze rozumiem, co tam napisali po czesku, to chyba oni informują, że od 14 września sklep w Pradze będzie zamknięty z powodów zdrowotnych, i jak dobrze pójdzie, to otworzą go kiedyś w innym miejscu, kiedy im się polepszy.
Może działa jeszcze sklep internetowy, ale trzeba by znać czeski...

Herbatka pisze...

O dzięki Brahdelt, byłam na tej stronce wcześniej, ale jakoś zupełnie nie zwróciłam uwagi na komunikat. A byłam tam właśnie w poszukiwaniu sklepu internetowego, niestety -oni nie prowadzą sprzedaży online :-/
Anka, jedź do Pragi, na pewno ci się spodoba :-)
Obiecuję, że zeznam jutro na okoliczność włóczek, choć szczerze mówiąc to i w tym względzie pech mnie nie opuszczał.

opakowana pisze...

Dawaj wloczki, dawaj!
A dlaczego nie kupilas sobie jakichs pepegow w pierwszym lepszym sklepie?????
Co do pecha, to mam nadzieje, ze poszedl precz i Ty sie czujesz lepiej!

Fiubździu pisze...

Włó-czki! Włó-czki! Włó-czki!

Praga kusi... Może za rok?

Herbatka pisze...

Opakowana - bo jestem głupia i wolę cierpieć niż brzydko wyglądać? ;-PP Szczerze mówiąc na cienkie pepegi było za zimno, sklepów z tanimi butami nigdzie nie widziałam, a jak weszliśmy do Baty to podobały mi się wyłącznie buty o obcasach o podobnej wysokości ;-P

antosia pisze...

jak się nic nie dzieje, to się mniej pamięta, a tak będzie to pamiętny wypad do Pragi:)))

antosia pisze...

Herbatko, na tę febrę na ustach to b.sprawdzone już plastry polecam w imieniu swojej córki:)))

Herbatka pisze...

Antosiu, masz rację, plastry wypróbuję przy następnej okazji, bo Vratizolin zadziałał i mam już tylko wielki strup na ustach, nic nie boli, ani się dalej nie buduje, na szczęście.