niedziela, 29 lipca 2007

zamiast niedzielnych medytacji...


Otwieram szwalnię! ;-) Tak, tak, mongolski sweterek został wydziergany i teraz czeka mnie pracowity proces zszywania części i tworzenia całości z fragmentów. Oczywiście nie obyło się bez problemów. Mój pech robótkowy rozciągnął się i na ten ostatni projekt. Zabrakło mi włóczki, a że była to włóczka z odzysku, to nie było szans na dokupienie choćby motka. Do tego zabrakło zaledwie na jakieś 10 cm pleców i plisę wokół dekoltu. Trochę podeliberowałam i ostatecznie postanowiłam, że nic się nie stanie, jak sweterek będzie krótszy, niż przewidywał autor wzoru – okazało się, że to dobre rozwiązanie, jednak wymagało częściowego sprucia i zrobienia na nowo obu części przodu, więc praca się nieco wydłużyła. Miłą niespodzianką okazało się jednak to, że moher wyciąga się straszliwie i po napięciu poszczególnych części swetra okazało się, że ostateczna różnica w długości to jakieś 4-5 cm. Wygląda więc na to, że za parę dni będę się mogła pochwalić nowym, ukończonym projektem.
Każdy nowy projekt to swego rodzaju rytuał, z powtarzalnym rytmem czynności. Ten ustalony „obrządek” wpływa na mnie bardzo kojąco, pomaga porządkować myśli. Najprzyjemniejszy jest chyba pierwszy etap – inspiracja. Inspiracja przychodzi kiedy chce, a zwykle w najmniej oczekiwanych momentach – zdjęcie, widok ciekawie ubranej osoby na ulicy, obraz, a czasem nawet jakiś ciekawy układ kwiatów i liści roślin wywołują w umyśle skojarzenia i zaczyna się galopada pomysłów. Wtedy trzeba zapisywać, rysować, szkicować wszystko, co się da i na czym się da. Etap ten zwykle trwa parę dni i pomysły w końcu zaczynają się plątać. Wtedy następuje kolejny etap – nazwijmy go odsiewaniem ziarna od plew. Siadam, oglądam, co zapisałam i narysowałam i segreguje, szkicuje ostateczny kształt. Pomysły się przesiewają, wszystko zaczyna się klarować, widać, co pasuje do projektu, a co nie. Oczywiście, jeśli spodoba mi się jakiś gotowy wzór, dwa pierwsze etapy odpadają, albo przebiegają w bardzo okrojonym kształcie. Etap trzeci – techniczno-matematyczny. Teraz potrzebne są konkrety – trzeba wybrać odpowiednią włóczkę, podzielić projekt na części, zaprojektować ich wymiary, zrobić próbkę wzoru, przeliczyć wymiary na język oczek i rzędów. To ciekawy etap, ale dość „suchy” – potrzeba cierpliwości i precyzji. No i wreszcie kolejny etap – rzeczywiste „drutowanie” albo „szydełkowanie”. To najdłuższy etap, ciągnie się dniami lub tygodniami, a jeśli mam mało czasu, to i miesiącami. Jest jak codzienna mantra albo odmawianie różańca – oczka przesuwają się z lewej strony na prawą, druty migają jednostajnym rytmem i delikatnie pobrzękują. Czasem nawet nie muszę patrzeć na to co robię. Po 10 minutach zapominam o zmartwieniach, problemach – jestem tylko ja i jednostajny, uspokajający rytm. A czasem, kiedy jakiś wzór szczególnie mi się spodoba, medytacja ustępuje miejsca wyścigowi – „jeszcze 10 minut, jeszcze tylko do północy i kończę pracę” – minuty uciekają, a ja się ociągam, nie chcę odkładać robótki, zanim zupełnie jej nie skończę. Przychodzi ostatecznie taki dzień kiedy przekładam ostatnie oczko i staje twarzą w twarz z górą „szmatek”, dość bezkształtnych, zrolowanych, w niczym nie przypominających swetra. I tu czas na etap kolejny – napinanie. Gruby koc, szpilki, zraszacz do kwiatów i już można zaczynać. Na kocu układam poszczególne części, nadaję im odpowiedni kształt i wymiary, przypinam delikatnie szpilkami, zwilżam i czekam…. Gdy w końcu wyschną, są już „podobne do ludzi” ;-) Czuje się jak ogrodnik, który sekatorem kształtuje wielkie krzewy bukszpanu, przycinając do własnych wyobrażeń wybujałą inwencję Matki Natury.
Ostatni etap to szwalnia – przyznam się bez bicia – nie bardzo go lubię. Nie przepadam za ręcznym szyciem i dosyć się z tym ślamazarzę ;-) Ale jeśli się uda... jeśli się uda to będą jakieś fajne zdjęcia nowego sweterka ;-P

Brak komentarzy: