
Zacznijmy od tego, że na krótki wypad do Pragi oprócz znajomych zabraliśmy ze Smokiem chyba także pecha, który nie chciał się odczepić ;-) Na początku było ok., wyruszyliśmy mniej więcej o tej godzinie, co chcieliśmy, podróż autkiem przebiegała sprawnie, zjedliśmy pyszną pizzę w Szlarskiej Porębie, pooglądaliśmy śliczne górskie widoki w okolicach Kamiennej Góry i Lubawki, niemal niezauważalnie przekroczyliśmy granicę i koło 16:30 dotarliśmy do Pragi, gdzie czekało nas pierwsze zetknięcie z „cudownymi”, czeskimi oznaczeniami drogowymi – chwila nieuwagi i zamiast na Ziskov, sunęliśmy obwodnicą w przeciwnym kierunku. Później jeszcze walka w centrum, gdzie jest pełno ulic jednokierunkowych i okazuje się, że mimo, iż znajdujesz się 10 m od ulicy, której szukasz, to dojazd do niej zabierze ci pół godziny. Jeśli wybieracie się do Pragi samochodem, a nigdy przedtem tam nie byliście, przemyślcie to jeszcze raz – nas uratowała moja pamięć i znajomość dzielnicy, w której mieliśmy zamieszkać. Do pensjonatu dotarliśmy przed 18:00 i dzielnie postanowiliśmy zwiedzić Pragę „by night” – i tu się okazało, że Herbatka pusta głowa nie zapakowała swoich wygodnych sportowych butów do walizki, więc pozostało jej zwiedzanie Pragi w tych butach, które miała na nogach (a miała słodkie buciki na solidnych, lecz prawie siedmiocentymetrowych obcasach), albo w kapciach. Było zimno (jakieś 10 stopni w porywach do 12), więc kapcie jednak odpadały. I tu się zaczęła moja praska „martyrologia” – jestem przyzwyczajona do biegania w takich butach, ale nie po kilkanaście godzin dziennie – powiem wam jedno, moje stopy przeszły drogę przez mękę i teraz funduje im wakacje po wakacjach ;-). Sama Praga nocą cudowna i czarowna, plusem kiepskiej pogody była też niezbyt duża liczba turystów, więc mogliśmy w miarę spokojnie sycić się widokiem księżyca nad mostem Karola. Przegoniłam wycieczkę z Ziskova (Praga 3) na Hradczany i z powrotem – po powrocie padliśmy na łóżka jak kawki ;-P
Następnego dnia mieliśmy ambitny plan zwiedzenia Starego Miasta, Malej Strany i Hradczan za dnia oraz zrobienia przy okazji zakupów. Pierwsza niemiła niespodzianka – sklep z przyprawami
„Pod Złotym Strusiem” – chciałam tam zrobić duuużo zakupów, bo mają świetne mieszanki przypraw hinduskich i innych – zachodzimy na Malą Stranę – a tam sklep akurat w remoncie, ech. Wstąpiliśmy więc tylko obok na bajgle do
Bohemia Bagel, które z serca polecam i nieco pokrzepieni ruszyliśmy dalej. Przy okazji oczywiście odwiedziłam sklepy z włóczkami, ale że złośliwa ze mnie baba, to o tym, co widziałam i co kupiłam napiszę wam jutro w osobnym poście ;-P
Na obiad chcieliśmy zlądować do naszej ulubionej knajpki na Tylovo Namesti, ale się okazało, że knajpkę zamknęli ;-/ na drugim końcu placu odkryliśmy jednak świetną włoską restaurację o nazwie Mathilda, gdzie raczyłam się pysznym spaghetti alla vongole, podawanym ze wszystkimi szykanami, czyli z cząstkami cytryny i mulami w skorupkach ułożonymi dekoracyjnie na wierzchu makaronu. Wiem, że to mało czeskie klimaty, ale nikt z naszego towarzystwa za czeską kuchnią nie przepadał. Wieczorem wyskoczyliśmy jeszcze na piwo, ale trafiliśmy na „tradycyjną” czeską knajpę na Malej Stranie, co oznacza, że kelnerzy ignorowali nas jak mogli ;-) Za to napiliśmy się Czarnego Kozła i ledwo dowlekliśmy się do pensjonatu.
W sobotę pojechaliśmy do
zoo, które nas nie zawiodło – praskie zoo jest wielkie i przyjazne, zarówno dla zwierząt tam mieszkających, jak i dla zwiedzających. Warto je zobaczyć. W sezonie autobusy jeżdżące do ogrodu zoologicznego są wyjątkowo zatłoczone, ale z racji pogody tym razem jechaliśmy w królewskich warunkach. Smok, który ma fioła na punkcie waranów z Komodo kilka razy wchodził do pawilonu sumatrzańskiego i robił im fotki, kręcił filmy i ogólnie szalał z radości. Ja miałam bliskie spotkanie z lwicą. Wybiegi dla kotów są tak skonstruowane, że można je podglądać także od tyłu, czyli „prywatnej” części. Po prostu z tyłu wybiegów, gdzie zwierzęta śpią i jedzą zbudowano zaciemniony korytarz z szybami, my widzimy koty, one nas nie, przynajmniej w założeniu, bo kiedy stałam przy szybie i obserwowałam lwicę, ta nagle zawróciła, przyłożyła pysk do szyby jakieś 5 cm ode mnie i zaczęła wąchać. Trwało to chwilkę zaledwie i odeszła, ale wrażenie było niesamowite. Zoo nas zupełnie zawojowało, ale niestety mnie nie wyszło na dobre. Na dworze było zimno, ja w zimowym płaszczyku, a co chwila wchodziliśmy do pawilonów, w których było około 30 stopni i te gwałtowne zmiany temperatury sprawiły, że ostatni dzień w Pradze przeżyłam czując jak „bierze” mnie przeziębienie, a na ustach wykluwa się olbrzymia „febra”.
Dzień w zoo tak nas wyczerpał, że postanowiliśmy odpuścić sobie zwiedzanie oranżerii w ogrodzie botanicznym i sobotę zakończyliśmy w sympatycznym, nieco „alternatywnym” pubie koło pensjonatu o nazwie
„Siedem wilków”, gdzie porzuciliśmy piwo na rzecz eksperymentów z najróżniejszymi drinkami, a było z czego wybierać. Drinka o nazwie „sperma” przezornie ominęliśmy, ale panom strasznie zasmakowały B-52 (kaluha, Baileys, absynt), niezła była też truskawkowa margherita, ale ja pozostałam przy pina coladzie, którą barman, posiadacz fantastycznej „mątwy” z długich dredów na głowie, przystrajał mi hojnie kawałkami ananasa i melona.
W niedzielę czekał nas jeszcze Vysehrad, z nastrojowym cmentarzem i pięknym widokiem na Pragę oraz kościołem, w którym syciłam się malowidłami Alphonsa Muchy. Jeszcze ostatnie zakupy i tak się zakręciliśmy, że wyjechaliśmy z Pragi później, niż planowaliśmy, następnie w wyniku nieporozumienia odbiliśmy nie w tę drogę w którą powinniśmy i zamiast „wrócić po śladach” zajechaliśmy do Hradec Kralove, po czym okazało się, że nasz kierowca nie ma atlasu samochodowego (sic!). Ostatecznie udało się nam opanować sytuację, ale zrobiło się późno, a poza tym zaraz za granicą dorwała nas ulewa, która trzymała aż do Legnicy. Jazda w deszczu i ciemnościach po górach to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, w dodatku ominął nas planowany obiad i ostatecznie wylądowaliśmy w jakimś McDonaldzie o 20:00, tak głodni, że mogli by nam podać psa przemielonego razem z budą ;-) Do domu dotarliśmy przed północą. Jak widzicie, pech stanowczo postanowił wybrać się z nami na tę wycieczkę, ale i tak było fajnie. Teraz się kuruję i ostro zabieram do pracy, bo mam kolejny termin na tłumaczenie w wydawnictwie. Postaram się jeszcze w tym tygodniu pokazać jakieś fotki z wyjazdu, a jutro pochwalę się nabytkiem włóczkowym – wykażcie cierpliwość :-)